13 listopada 2025
„Frankenstein” wskrzeszony przez Guillermo del Toro. Jak narodziła się ta historia i czy warto zobaczyć film?

„Frankenstein” wskrzeszony przez Guillermo del Toro. Jak narodziła się ta historia i czy warto zobaczyć film?

5 min

Ten rok okazał się szczęśliwy dla fanów kultowych filmowych potworów. W lutym na ekranach polskich kin oglądaliśmy powrót „Nosferatu” (tym razem w reżyserii Roberta Eggersa), a od niedawna na Netfliksie króluje nowy „Frankenstein” od Guillermo del Toro.

Jak narodził się „Frankenstein”?

Zanim jednak odpowiemy na pytanie, czy warto urządzić sobie 2,5-godzinny seans „Frankensteina”, przypomnijmy, jak to wszystko się zaczęło.

 

Mamy rok 1816. Osiemnastoletnia Mary Wollstonecraft Godwin spędza czas z przyjaciółmi nad Jeziorem Genewskim. A jest to nie byle jakie towarzystwo – mamy tam samego lorda George’a Gordona Byrona z kochanką (a jej przyrodnią siostrą) Claire Clairmont, jego lekarza Johna Polidoriego (zapamiętajcie to nazwisko) oraz poetę Percy’ego Shelleya. Percy, choć ma żonę Harriet i dwie córki, zawrócił Mary w głowie na tyle, że dwa lata wcześniej uciekła dla niego z domu, narażając się na gniew ojca i społeczne wykluczenie.

 

Słyszeliście o roku bez lata? Po wiosennym wybuchu wulkanu Tambora w dzisiejszej Indonezji Europę wciąż spowija chłód. Pogoda nie dopisuje, a towarzystwo – jak na miłośników literatury i rasowych romantyków przystało – umila sobie czas wymyślaniem i opowiadaniem mrocznych historii. Właśnie podczas jednego z takich deszczowych wieczorów w głowie Mary powstaje pomysł na opowieść o młodym naukowcu, który próbował dorównać Stwórcy i powołał do życia istotę złożoną z martwych ciał. Polidori z kolei tworzy opowiadanie o zepsutym lordzie Ruthvenie, które w przyszłości zostanie uznane za krok milowy w kształtowaniu się literatury wampirycznej.

 

Powieść Mary (teraz już) Shelley ukazała się drukiem pod tytułem „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz” dwa lata później i początkowo nie spotkała się z entuzjazmem czytelników. Z czasem jednak pod horrorową otoczką dostrzeżono filozoficzną głębię i opowieść o ludzkiej pysze oraz prawdziwej naturze zła. Historię doktora Frankensteina i jego potwora opowiedziano w języku filmowym chyba na każdy możliwy sposób. Jak poradził sobie z tym zadaniem Guillermo del Toro?

„Frankenstein” 2025 – fabuła i obsada

Dla porządku przypomnijmy, o co chodzi w filmie. Załoga duńskiego okrętu, który utknął na zamarzniętych wodach Arktyki, znajduje ciężko rannego człowieka (w tej roli Oscar Isaac, czyli książę Leto Atryda z „Diuny”), którego tropem podąża przerażające monstrum. Kapitan, mimo protestów załogi, postanawia wysłuchać jego historii. 

 

Cofamy się w czasie. Viktor Frankenstein (nie mylić z jego potworem!) dorasta w zamożnej, choć dysfunkcyjnej rodzinie – bezduszny ojciec (Charles Dance, Tywin Lannister z „Gry o tron”) czuwa nad jego edukacją z zakresu anatomii i medycyny, karząc dotkliwie za każdy przejaw niekompetencji. Matka, z którą chłopak ma bliską relację, umiera, wydawszy na świat jego brata. To traumatyczne wydarzenie budzi w Viktorze obsesyjną chęć przeciwstawienia się śmierci. 

 

Już jako młody naukowiec podejmuje się nie do końca etycznych eksperymentów, za które zostaje odsunięty od środowiska naukowego. Wtedy na jego drodze staje bogaty i ekscentryczny Herr Harlander (Christoph Waltz, pułkownik Hans Landa z „Bękartów wojny"), który zapewnia mu środki i miejsce do kontynuowania badań nad ożywianiem tego, co wydaje się martwe. W ten sposób Viktor powołuje do życia bezimienną istotę stworzoną na obraz człowieka, ale skazaną na wieczną samotność i odrzucenie.

 

Widzów przyzwyczajonych do topornych rysów potwora w interpretacji Borisa Karloffa z 1931 r. zaskoczyć może w tej roli Jacob Elordi (Nate Jacobs z „Euforii”, a wkrótce Heathcliff w nowych „Wichrowych Wzgórzach”). Jego postać mniej ma w sobie z bezwzględnego monstrum, a wiele z zagubionego dziecka, które zbyt wolno pojmuje reguły rządzące światem. Bycia potworem uczy się tak naprawdę od innych ludzi.

Czy warto oglądać nowego „Frankensteina”?

Guillermo del Toro swoimi poprzednimi filmami wysoko ustawił poprzeczkę jeśli chodzi o istoty nie z tego świata. „Labirynt fauna” i „Kształt wody” otrzymały masę nagród i zajmują specjalne miejsce w sercach widzów. Oglądając najnowszy film, mamy jednak wrażenie, że trzyma się bezpiecznej ścieżki. Starannie i bez pośpiechu zarysowuje tło opowieści, zanim przejdzie do kluczowych wydarzeń. 

 

Scenariusz odbiega od literackiego pierwowzoru i przesuwa akcenty – trudna reakcja Viktora z własnym ojcem wyraźnie rzutuje na jego późniejszy stosunek do stworzonej istoty, a w końcowej fazie wciąż mamy wątpliwości co do tego, kto tu jest myśliwym, a kto osaczaną ofiarą.

 

Od strony wizualnej „Frankenstein” stoi na najwyższym poziomie. Wieża, w której Viktor prowadzi swój wynaturzony eksperyment, wydaje się najsamotniejszym miejscem na Ziemi. Stroje nawiązują do epoki, ale z intrygującymi twistami (szwy na plecach sukni Elizabeth!), a efekt pracy charakteryzatorów zachwyca, szczególnie w przypadku potwora. Widząc to, łatwiej wybaczyć nie zawsze logiczne i konsekwentne zachowania bohaterów.

 

Czy warto zatem poświęcić swój czas na seans? Raczej tak, choć jeśli interesuje nas bardziej oryginalne spojrzenie na temat przywracania zmarłych do życia, to lepszym wyborem mogą okazać się „Biedne istoty” Yórgosa Lánthimosa z 2023 roku, ekranizacja powieści Alasdaira Gray’a pod tym samym tytułem.

Komentarze

Brak komentarzy...

Dodaj komentarz
Tekst musi mieć więcej niż 50 i mniej niż 20000 znaków.

Dodaj komentarz

Zaloguj się na swoje konto, aby mieć możliwość komentowania. Przejdź do strony logowania.

Również warte przeczytania

Sprzedaj książki

Wypłaciliśmy już 35 699 529 zł za sprzedane książki w Skupszop.pl

Kamera

Polecamy sprawdzić

Korzystaj wygodnie z naszej aplikacji

APLIKACJA MOBILNA NOWOŚĆ!

Kupuj i sprzedawaj
w jednym miejscu

Drop List
Books List

Polecamy sprawdzić