Stan książek
Nasze książki są dokładnie sprawdzone i jasno określamy stan każdej z nich.
Nowa
Książka nowa.Używany - jak nowa
Niezauważalne lub prawie niezauważalne ślady używania. Książkę ciężko odróżnić od nowej pozycji.Używany - dobry
Normalne ślady używania wynikające z kartkowania podczas czytania, brak większych uszkodzeń lub zagięć.Używany - widoczne ślady użytkowania
zagięte rogi, przyniszczona okładka, książka posiada wszystkie strony.DODAJ DO LISTY ŻYCZEŃ
Masz tę lub inne książki?
Sprzedaj je u nas
Sookie Stackhouse. Tom 11. Martwy wróg
DODAJ DO LISTY ŻYCZEŃ
Masz tę lub inne książki?
Sprzedaj je u nas
Sookie Stackhouse przyciąga kłopoty jak magnes. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia widzi, jak ktoś podpala bar Merlotte’a, w którym pracuje.
Wszyscy myślą, że winni są miejscowi przeciwnicy zmiennokształtnych, ale Sookie podejrzewa kogoś innego. Jakby tego było mało, jej kochanek Eric Northman i jego „dziecko” Pam coś knują. Za wszelką cenę starają się nie dopuścić Sookie do tajemnicy, którą ona chce koniecznie poznać. W końcu jednak dowiaduje się, że prawda jest bardziej niebezpieczna niż mogłaby przypuszczać.
Fragment książki
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Drzwi poddasza były zamknięte na cztery spusty aż do śmierci mojej babci. Następnego dnia po tamtym okropnym zdarzeniu odszukałam klucz i weszłam na górę. Chciałam poszukać sukni ślubnej, przyszedł mi bowiem do głowy zwariowany pomysł, że babcia powinna zostać w niej pochowana. Zrobiłam wówczas jeden krok do środka, a potem odwróciłam się i uciekłam, pozostawiając za sobą otwarte drzwi.
Teraz, dwa lata później, pchnęłam te drzwi ponownie. Gdy się otwierały, ich zawiasy zaskrzypiały złowieszczo niczym o północy w Halloween, a przecież był słoneczny środowy poranek pod koniec maja. Kiedy przestąpiłam próg, szerokie deski podłogowe zaskrzypiały pod moimi stopami w proteście. Wszędzie wokół siebie widziałam mroczne kształty, otoczył mnie również bardzo słaby, zatęchły zapach – poczułam woń starych, dawno zapomnianych przedmiotów.
Po dodaniu do pierwotnego domu Stackhouse’ów dziesięciolecia temu drugiego piętra, podzielono je na sypialnie, później jednak – ponieważ w rodzinie rodziło się coraz mniej dzieci – część przestrzeni, może jedną trzecią, zajęła „powierzchnia magazynowa”. Odkąd ja i Jason zamieszkaliśmy z dziadkami po śmierci naszych rodziców, drzwi na poddasze pozostawały zamknięte na klucz – babcia po prostu nie miała ochoty sprzątać po nas, gdybyśmy postanowili, że poddasze jest świetnym miejscem na zabawę.
Teraz dom należał do mnie, a ów klucz wisiał właśnie na wstążce, którą zawiesiłam sobie na szyi. Obecnie jest tylko troje potomków rodziny Stackhouse’ów: Jason, ja oraz syn naszej zmarłej kuzynki Hadley, mały chłopiec imieniem Hunter.
Zamachałam ręką wokół siebie w wypełnionym licznymi cieniami półmroku, a gdy znalazłam wiszący łańcuszek, chwyciłam go, pociągnęłam i wtedy żarówka na suficie natychmiast oświetliła dziesiątki niepotrzebnych mojej rodzinie przedmiotów.
Kuzyn Claude i stryjeczny dziadek Dermot weszli za mną. Dermot tak głośno wypuścił powietrze z płuc, że zabrzmiało to prawie jak parsknięcie. Claude skrzywił się ponuro. Byłam pewna, że żałuje teraz swojej propozycji pomocy mi w wysprzątaniu poddasza. A jednak nie zamierzałam odpuścić mojemu kuzynowi, szczególnie że nie miał pracować sam, lecz z drugim krzepkim osobnikiem. Na razie Dermot szedł tam, gdzie szedł Claude, więc miałam, że tak powiem, dwóch za cenę jednego; chociaż nie byłam w stanie przewidzieć, jak długo się taka sytuacja utrzyma. Rano zdałam sobie sprawę, że wkrótce na dworze zrobi się zbyt gorąco, by spędzać czas na piętrze. W „swojej” sypialni Amelia zamontowała kiedyś okno, dzięki czemu nawet w upały w pokojach mieszkalnych na górze dało się jakoś wytrzymać, nikt jednak nie marnował pieniędzy na okna na poddaszu.
– Od czego zaczniemy? – spytał Dermot.
Był blondynem, w przeciwieństwie do Claude’a, który miał ciemne włosy; we dwóch prezentowali się jednak wspaniale, niczym dwie niepodobne do siebie statuetki. Spytałam kiedyś Claude’a, ile ma lat, i wtedy odkryłam, że kuzyn chyba tego nie wie. Wróżki i inne duszki nie śledzą przebiegu czasu w taki sposób jak my, ludzie, wiedziałam jednak, że Claude jest ode mnie starszy przynajmniej o stulecie. Zresztą, w porównaniu z Dermotem był dzieciakiem; stryjeczny dziadek twierdził, że jest ode mnie starszy o dobre siedemset lat. Żaden z nich jednak nie miał ani jednej zmarszczki, siwizny czy obwisłej skóry.
Ponieważ obaj byli w o wiele większym stopniu wróżkami niż ja – ja jestem wróżką jedynie w jednej ósmej – we troje wydawaliśmy się osobami mniej więcej w podobnym wieku, czyli na oko pod trzydziestkę. To jednak zmieni się w ciągu najbliższych lat. Niedługo będę wyglądać starzej niż starszy z moich starożytnych krewnych. Chociaż Dermot z wyglądu bardzo przypomina mojego brata Jasona, akurat wczoraj uprzytomniłam sobie, że Jason ma kurze łapki w kącikach oczu. U Dermota natomiast nie mogłam dostrzec żadnych oznak starzenia.
Otrząsnęłam się z zadumy i wróciłam do teraźniejszości.
– Proponuję, żebyśmy znieśli te wszystkie rzeczy na dół, do salonu – powiedziałam. – Tam jest znacznie jaśniej, łatwiej więc będzie ustalić, co warto zatrzymać, a co nadaje się wyłącznie do wyrzucenia. Potem, gdy wyniesiemy wszystko z poddasza, posprzątam tutaj, a wy pojedziecie do pracy.
Claude był właścicielem klubu ze striptizem w Monroe i jeździł tam niemal codziennie, a Dermot chodził i jeździł tam, gdzie Claude. Zawsze...
– Mamy trzy godziny – ocenił kuzyn.
– Bierzmy się zatem do roboty – stwierdziłam. Bezwiednie się uśmiechnęłam, szeroko i radośnie. Ta mina jest jak moje koło ratunkowe.
Jakąś godzinę później przyszło mi coś do głowy, było już jednak za późno na przerwanie prac. (Nie powiem, obserwacja Claude’a i Dermota bez koszul znacznie uprzyjemniała mi pracę). Moja rodzina mieszkała w tym budynku, od kiedy w gminie Renard pojawili się Stackhouse’owie. A było to dobrze ponad sto pięćdziesiąt lat temu. No i zawsze mieliśmy w zwyczaju oszczędzanie i przechowywanie przedmiotów.
Salon zaczął się szybko zapełniać. Znalazły się tutaj pudła z książkami, kufry pełne ubrań, meble, wazony. Rodzina Stackhouse’ów nigdy nie była bogata i, jak widać, zawsze uważaliśmy, że – jeśli tylko przetrzymamy to dostatecznie długo – możemy zrobić użytek ze wszystkiego, nieważne jak by to było sponiewierane czy zdekompletowane. Po kilku minutach manewrowania nieprawdopodobnie ciężkim biurkiem z drewna na wąskich schodach nawet dwaj wróże musieli zrobić sobie przerwę. Usadowiliśmy się więc we troje na frontowym ganku. Mężczyźni oparli się o balustradę, ja ciężko opadłam na huśtawkę.
– Moglibyśmy to wszystko po prostu zwalić na kupę na podwórzu i spalić – zasugerował Claude.
Nie żartował. Poczucie humoru mojego kuzyna w najlepszych momentach można nazwać dziwacznym, a przez resztę czasu „niemal nieistniejącym”.
– Nie! – Usiłowałam nie mówić szczególnie poirytowanym tonem, choć Claude naprawdę mnie zdenerwował. – Wiem, że te przedmioty nie są zbyt wartościowe, jeśli jednak inni Stackhouse’owie sądzili, że należy je przechować tam, na górze, jestem im winna przynajmniej tę uprzejmość, że je przejrzę.
– Najdroższa wnuczko mojego brata – odezwał się Dermot – obawiam się, że Claude ma, niestety, rację. Mówiąc, że ten złom nie jest „zbyt wartościowy”, jesteś po prostu przesadnie uprzejma.
[darmowy fragment książki "Martwy wróg", strony 7-10]
Wybierz stan zużycia:
WIĘCEJ O SKALI
Sookie Stackhouse przyciąga kłopoty jak magnes. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia widzi, jak ktoś podpala bar Merlotte’a, w którym pracuje.
Wszyscy myślą, że winni są miejscowi przeciwnicy zmiennokształtnych, ale Sookie podejrzewa kogoś innego. Jakby tego było mało, jej kochanek Eric Northman i jego „dziecko” Pam coś knują. Za wszelką cenę starają się nie dopuścić Sookie do tajemnicy, którą ona chce koniecznie poznać. W końcu jednak dowiaduje się, że prawda jest bardziej niebezpieczna niż mogłaby przypuszczać.
Fragment książki
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Drzwi poddasza były zamknięte na cztery spusty aż do śmierci mojej babci. Następnego dnia po tamtym okropnym zdarzeniu odszukałam klucz i weszłam na górę. Chciałam poszukać sukni ślubnej, przyszedł mi bowiem do głowy zwariowany pomysł, że babcia powinna zostać w niej pochowana. Zrobiłam wówczas jeden krok do środka, a potem odwróciłam się i uciekłam, pozostawiając za sobą otwarte drzwi.
Teraz, dwa lata później, pchnęłam te drzwi ponownie. Gdy się otwierały, ich zawiasy zaskrzypiały złowieszczo niczym o północy w Halloween, a przecież był słoneczny środowy poranek pod koniec maja. Kiedy przestąpiłam próg, szerokie deski podłogowe zaskrzypiały pod moimi stopami w proteście. Wszędzie wokół siebie widziałam mroczne kształty, otoczył mnie również bardzo słaby, zatęchły zapach – poczułam woń starych, dawno zapomnianych przedmiotów.
Po dodaniu do pierwotnego domu Stackhouse’ów dziesięciolecia temu drugiego piętra, podzielono je na sypialnie, później jednak – ponieważ w rodzinie rodziło się coraz mniej dzieci – część przestrzeni, może jedną trzecią, zajęła „powierzchnia magazynowa”. Odkąd ja i Jason zamieszkaliśmy z dziadkami po śmierci naszych rodziców, drzwi na poddasze pozostawały zamknięte na klucz – babcia po prostu nie miała ochoty sprzątać po nas, gdybyśmy postanowili, że poddasze jest świetnym miejscem na zabawę.
Teraz dom należał do mnie, a ów klucz wisiał właśnie na wstążce, którą zawiesiłam sobie na szyi. Obecnie jest tylko troje potomków rodziny Stackhouse’ów: Jason, ja oraz syn naszej zmarłej kuzynki Hadley, mały chłopiec imieniem Hunter.
Zamachałam ręką wokół siebie w wypełnionym licznymi cieniami półmroku, a gdy znalazłam wiszący łańcuszek, chwyciłam go, pociągnęłam i wtedy żarówka na suficie natychmiast oświetliła dziesiątki niepotrzebnych mojej rodzinie przedmiotów.
Kuzyn Claude i stryjeczny dziadek Dermot weszli za mną. Dermot tak głośno wypuścił powietrze z płuc, że zabrzmiało to prawie jak parsknięcie. Claude skrzywił się ponuro. Byłam pewna, że żałuje teraz swojej propozycji pomocy mi w wysprzątaniu poddasza. A jednak nie zamierzałam odpuścić mojemu kuzynowi, szczególnie że nie miał pracować sam, lecz z drugim krzepkim osobnikiem. Na razie Dermot szedł tam, gdzie szedł Claude, więc miałam, że tak powiem, dwóch za cenę jednego; chociaż nie byłam w stanie przewidzieć, jak długo się taka sytuacja utrzyma. Rano zdałam sobie sprawę, że wkrótce na dworze zrobi się zbyt gorąco, by spędzać czas na piętrze. W „swojej” sypialni Amelia zamontowała kiedyś okno, dzięki czemu nawet w upały w pokojach mieszkalnych na górze dało się jakoś wytrzymać, nikt jednak nie marnował pieniędzy na okna na poddaszu.
– Od czego zaczniemy? – spytał Dermot.
Był blondynem, w przeciwieństwie do Claude’a, który miał ciemne włosy; we dwóch prezentowali się jednak wspaniale, niczym dwie niepodobne do siebie statuetki. Spytałam kiedyś Claude’a, ile ma lat, i wtedy odkryłam, że kuzyn chyba tego nie wie. Wróżki i inne duszki nie śledzą przebiegu czasu w taki sposób jak my, ludzie, wiedziałam jednak, że Claude jest ode mnie starszy przynajmniej o stulecie. Zresztą, w porównaniu z Dermotem był dzieciakiem; stryjeczny dziadek twierdził, że jest ode mnie starszy o dobre siedemset lat. Żaden z nich jednak nie miał ani jednej zmarszczki, siwizny czy obwisłej skóry.
Ponieważ obaj byli w o wiele większym stopniu wróżkami niż ja – ja jestem wróżką jedynie w jednej ósmej – we troje wydawaliśmy się osobami mniej więcej w podobnym wieku, czyli na oko pod trzydziestkę. To jednak zmieni się w ciągu najbliższych lat. Niedługo będę wyglądać starzej niż starszy z moich starożytnych krewnych. Chociaż Dermot z wyglądu bardzo przypomina mojego brata Jasona, akurat wczoraj uprzytomniłam sobie, że Jason ma kurze łapki w kącikach oczu. U Dermota natomiast nie mogłam dostrzec żadnych oznak starzenia.
Otrząsnęłam się z zadumy i wróciłam do teraźniejszości.
– Proponuję, żebyśmy znieśli te wszystkie rzeczy na dół, do salonu – powiedziałam. – Tam jest znacznie jaśniej, łatwiej więc będzie ustalić, co warto zatrzymać, a co nadaje się wyłącznie do wyrzucenia. Potem, gdy wyniesiemy wszystko z poddasza, posprzątam tutaj, a wy pojedziecie do pracy.
Claude był właścicielem klubu ze striptizem w Monroe i jeździł tam niemal codziennie, a Dermot chodził i jeździł tam, gdzie Claude. Zawsze...
– Mamy trzy godziny – ocenił kuzyn.
– Bierzmy się zatem do roboty – stwierdziłam. Bezwiednie się uśmiechnęłam, szeroko i radośnie. Ta mina jest jak moje koło ratunkowe.
Jakąś godzinę później przyszło mi coś do głowy, było już jednak za późno na przerwanie prac. (Nie powiem, obserwacja Claude’a i Dermota bez koszul znacznie uprzyjemniała mi pracę). Moja rodzina mieszkała w tym budynku, od kiedy w gminie Renard pojawili się Stackhouse’owie. A było to dobrze ponad sto pięćdziesiąt lat temu. No i zawsze mieliśmy w zwyczaju oszczędzanie i przechowywanie przedmiotów.
Salon zaczął się szybko zapełniać. Znalazły się tutaj pudła z książkami, kufry pełne ubrań, meble, wazony. Rodzina Stackhouse’ów nigdy nie była bogata i, jak widać, zawsze uważaliśmy, że – jeśli tylko przetrzymamy to dostatecznie długo – możemy zrobić użytek ze wszystkiego, nieważne jak by to było sponiewierane czy zdekompletowane. Po kilku minutach manewrowania nieprawdopodobnie ciężkim biurkiem z drewna na wąskich schodach nawet dwaj wróże musieli zrobić sobie przerwę. Usadowiliśmy się więc we troje na frontowym ganku. Mężczyźni oparli się o balustradę, ja ciężko opadłam na huśtawkę.
– Moglibyśmy to wszystko po prostu zwalić na kupę na podwórzu i spalić – zasugerował Claude.
Nie żartował. Poczucie humoru mojego kuzyna w najlepszych momentach można nazwać dziwacznym, a przez resztę czasu „niemal nieistniejącym”.
– Nie! – Usiłowałam nie mówić szczególnie poirytowanym tonem, choć Claude naprawdę mnie zdenerwował. – Wiem, że te przedmioty nie są zbyt wartościowe, jeśli jednak inni Stackhouse’owie sądzili, że należy je przechować tam, na górze, jestem im winna przynajmniej tę uprzejmość, że je przejrzę.
– Najdroższa wnuczko mojego brata – odezwał się Dermot – obawiam się, że Claude ma, niestety, rację. Mówiąc, że ten złom nie jest „zbyt wartościowy”, jesteś po prostu przesadnie uprzejma.
[darmowy fragment książki "Martwy wróg", strony 7-10]