Dodana przez
Mateusz
w dniu 10.07.2024
Opinia użytkownika sklepu
<p>Miałem 10 lat, gdy pierwszy raz zobaczyłem film „Władca Pierścieni. Drużyna Pierścienia”. Bytem oszołomiony obrazem Petera Jacksona. Śródziemie wydało mi się krainą wyjątkową, niepomiernie ciekawszą niż świat, który w tamtym czasie mnie otaczał. Przy obejrzeniu drugiej części, tj. „Władca Pierścieni. Dwie Wieże”... po prostu wyłączyłem i jeszcze tego samego dnia pobiegłem do księgarni zamówić wszystkie trzy książki. Nie chciałem sobie psuć zabawy z czytania, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że powieść Tolkiena okaże się o niebo lepsza aniżeli jej genialna ekranizacja. Kilka lat później przeżyłem kolejne niezwykłe spotkanie z literaturą gatunku fantasy — pierwszą część „Pieśni Lodu i Ognia” przeczytałem jeszcze zanim serial HBO ujrzał światło dzienne i poruszył cały świat. Już wtedy należałem do fanów całej serii, choć nie wszystkie książki jak się później okazało, przeczytałem we właściwiej chronologii. To jednak nie miało znaczenia: śmiałem się i płakałem razem z bohaterami George R. R. Martina, przezywałem ich wzloty i upadki, wielkie zwycięstwa i jeszcze większe, miłosne niepowodzenia. A dziś po wielu latach wróciłem do powieści należącej do cyklu pod tytułem „Uczta dla wron. Cienie śmierci”, a niżej opisuje moje wrażenia. W całym uniwersum Westeros jest to pozycja wyjątkowa, która obrazuje również, jak odważnie autor eksperymentował ze światem opisanym w „Pieśni Lodu i Ognia”. <br><br>Powieść „Uczta dla wron. Cienie śmierci” to zupełnie nowe rozdanie w uniwersum Westeros. Poprzednie części wielokrotnie wywracały stary porządek, władcy wszystkich Siedmiu Królestw toczyli ze sobą pojedynki na śmierć i życie. George R. R. Martin uśmiercił w międzyczasie wielu bohaterów, Westeros jednak nie znosi próżni, w ich miejsce pojawiły się zupełnie nowe postacie. Niektórzy z nich pojawili się wcześniej i mieli swoją rolę do odegrania w toczących się bitwach, większość jednak znana była czytelnikom jedynie z mglistych wzmianek i podanych mimochodem informacji. Niektórzy z kolei pojawiają się po raz pierwszy i rzucają zupełnie nową perspektywę na toczący się konflikt o Żelazny Tron. Książka „Uczta dla wron. Cienie śmierci” jest wyjątkowa z wielu powodów — autor zrezygnował z wielu wątków, które wcześniej były szeroko omawiane: kolejna część cyklu „Pieśni Lodu i Ognia” wolna jest od narracji prowadzonej przez Deanerys, Tyriona, Brana czy też Jona, postaci znanych i lubianych z poprzednich tomów. Informacji związanych z Murem na północy oraz krainami położonymi daleko za morzem jest niewiele, George R. R. Martin skoncentrował się tym razem na krainach Siedmiu Królestw. Czy taki pomysł na książkę wniósł nowy powiew świeżości do Westeros? Bez wątpienia, jednak czytając kolejną cześć serii, miałem poczucie tęsknoty i nostalgii za ulubionymi postaciami, takimi jak Deanerys czy Tyrion, ufam jednak autorowi i wierze, że doskonale wie, co robi. Z powodów, o których pisałem wyżej, powieść „Uczta dla wron. Cienie śmierci” jest inna niż pozostałe — zmiana klimatu jest aż nadto widoczna, zmienia się również perspektywa i tempo akcji. Zgaduje, że George R. R. Martin uznał, że poprzednie tomy były w istocie wstrząsające w swojej narracji: liczne morderstwa, zdrady, namiętności i zawierane sojusze, wrzucały czytelnika na karuzelę emocji i nie pozwalały nawet na chwile oderwać się od poprzednich, czterech tomów „Pieśni Lodu i Ognia”. Wydaje mi się, że cała seria potrzebowała takiego tomu, gdzie czytelnik będzie miał okazję bliżej przyjrzeć się zmianom, jakie dokonały się w Siedmiu Królestwach, zwłaszcza że pojawia się wielu nowych bohaterów, a każdy z nich ma swoją własną historię, określone motywy i powody swoich zachowań, które zmierzają do osiągnięcia partykularnych celów w świecie Westeros. Jest to niewątpliwie zabieg nowy w kontekście minionych wydarzeń, pozwala jednak spojrzeć na wydarzenia opisane w poprzednich tomach z zupełnie nowej perspektywy. Nowy bohaterowie nie mają jednak wiele czasu, aby przedstawić się czytelnikowi – wojna między ludźmi trwa w najlepsze, tymczasem na północy Inni rosną w siłę, a lodowate wiatry niosą zapowiedź rychło zbliżającej się zimy. Każdy z bohaterów dostaje dwa, trzy rozdziały i często to wystarczy, aby wywrócić nasze spojrzenie na opisane do tej pory wydarzenia. Stanowią one również zapowiedź kolejnych zmian, które niebawem wstrząsną znów wszystkimi Siedmioma Królestwami. Jesteście gotowi na jazdę bez trzymanki w towarzystwie George R. R. Martina? „Uczta dla wron. Cienie śmierci” to przede wszystkim uczta dla czytelników i cienie pod oczami po nieprzespanych nocach, choć tym razem, autor proponuje nam opowieść krótszą niż pozostałe części. Nie dajcie się jednak zwieść niepozornym rozmiarom, książka kryje w sobie imponujące opisy uniwersum Westeros! <br>Skoro już wspomniałem wyżej, czego nie ma w książce „Uczta dla wron. Cienie śmierci”, czas powiedzieć, jakie rewelacje tym razem proponuje nam George R. R. Martin. Narracje obserwujemy https://******.**. z perspektywy Cersei. Królowa – regentka napotyka liczne problemy w związku z objęciem władzy nad pozostałymi królestwami. Śmierć Tywina Lannistera była zaskoczeniem dla wszystkich, o ile w ogóle można w tych kategoriach rozpatrywać jakąkolwiek śmierć w książkach „Pieść lodu i ognia”. Czy Cersei broni się tym razem przed krytyką ze strony fanów, często żywiących głęboką awersję do wspomnianej postaci? Daleki jestem od wniosków, że George R. R. Martin dał szansę na rehabilitację królowej — regentce w książce „Uczta dla wron. Cienie śmierci”. Autor nie zmienia nic w sposobie ukazywania nam Cersei, nie przechodzi ona zmiany, nie ma w niej również refleksji po stracie pierworodnego syna i ojca w minionych odsłonach cyklu. Cersei wciąż wydaje się szalenie przebiegła i sprytna, co rusz knuje kolejne spiski, rozgrywa obecnych na królewskim dworze bohaterów, nie cofa się również przed niczym, aby osiągnąć swoje cele. Matka Jofrreya wchodzi w rolę makiawelistycznej królowej, gotowej do największych poświęceń, aby utrzymać władzę nad Żelaznym Tronem. Z reguły jednak wspomniane poświecenia dotyczą innych, nie jej samej, ponieważ Cersei powoli na oczach czytelnika popada w obłęd. Jestem ciekaw opinii psychiatrów w związku z tą postacią, wydaje się, że autor przypisał jej w kolejnym tomie cechy paranoidalne, co przecież nie byłoby niczym zaskakującym. Wielu władców w przeszłości miało trudność z odróżnieniem wroga od przyjaciela, a Cerseu na tym polu osiąga prawdziwe mistrzostwo. Czekałem na moment, gdy spojrzy w swojej komnacie w lustro i zobaczy sama w sobie największego wroga. I wiecie, co? Nie doczekałem się! Była mowa o Cersei, a zatem to dobry czas, aby płynnie przejść do jej ukochanego... brata. „Uczta dla wron. Cienie śmierci” przynosi czytelnikowi możliwość śledzenie narracji jego oczami. Już słyszę w swojej głowie wasze niepocieszenie! Jaime nie cieszył się do tej pory szczególną sympatią czytelników, pozostawał w cieniu Cersei, a ich kazirodczy związek wywoływał początkowo spore poruszenie, później zaś wydał się zupełnie naturalny, wpisany w świat Westeros, gdzie nawet karzeł może uchodzić za playboya i balować co noc z innymi niewiastami. Tyriona jednak nie ma w recenzowanym tomie, pojawia się za to, jak wspomniałem Jaimi — George R. R. Martin znów zagra na nosie czytelników. Dlaczego? Otóż Dowódcą Gwardii Królewskiej tym razem wypada zupełnie inaczej, niż miało to miejsce w poprzednich częściach. Jaimi w końcu daje się lubić, serio! Spotkałem się w życiu z twierdzeniem, że ludzi się nie zmieniają, to my poznajemy ich lepiej. Jak jest w przypadku kochanka i brata królowej Cersei? Prawda, jak to bywa w twórczości George R. R. Martina, leży gdzieś pośrodku. Jaimi stracił prawą rękę, co dla mężczyzny tak wysoko urodzonego jest sporą ujmą na honorze, nie może wszak władać orężem, a to czyni go w świecie Westeros... bezbronnym. Strata brata również wywołała w nim spore zmiany, w odróżnieniu od Cersei, jej brat przechodzi metamorfozę i zdobywa się na szereg refleksji. „Uczta dla wron. Cienie śmierci” to czas, gdy Jaimi dostrzega wady swojej opętanej władzą siostrzyczki, przestaje ją w końcu idealizować, widzi również, jak wiele jego działań doprowadziło w przeszłości do śmierci bliskich mu postaci. Jest to w mojej ocenie jedno z największych zaskoczeń, jakie tym razem serwuje nam autor. Moja ciekawość Jaimiego mocno eskalowała, spodziewałem się bowiem, że pozostanie on postacią wzorowaną na „Księciu z bajki” ze Shreka, nawet jego stylizacja w serialowej adaptacji HBO była łudząco podobna! Zachowanie zresztą również, Jaimi przekonany do tej pory o swojej wielkości, nie liczył się uczuciami i emocjami innych, podobnie zresztą jak jego siostrzyczka. To się zmienia i pojawia się pytanie: jaki cel ma w tym autor? Czy będzie nam dane obserwować rehabilitację królewskiego syna za swoje dawne grzechy? Jak wspomniałem wcześniej, „Uczta dla wron. Cienie śmierci”, przynosi czytelnikowi również wiele nowych wątków. Mamy okazję przeczytać o wydarzeniach, które miały w przeszłości miejsce w księstwie Dorne. Ciekawostką jest fakt, że ich doniosłość sprawiła, że George R. R. Martin, zdecydował się nam je przedstawić z perspektywy aż trzech osób. Mowa tutaj o księżniczce Ariannie, kapitanie straży księcia Dorne, Area Hotahu, a także rycerzu Królewskiej Gwardii, Arysa Oakhearta, towarzysza księżniczki Myrcelii. Bohaterowie Ci wnoszą spory powiew świeżości do narracji, pozwalają również zrozumieć, jak wydarzenia przedstawione w poprzednich częściach wpłynęły na codzienne życie Dorne oraz po której stronie opowiedzieli się władcy wspomnianej wyżej krainy. Trudno oprzeć się jednocześnie wrażeniu, że George R. R. Martin najlepsze zostawił na później! Znajomy, który przeczytał już całą „Pieśń lodu i ognia” mówił mi, że druga część „Uczy dla wron” przyniesie rozwinięcie wątków związanych z Dorne, nie chciałem jednak wiedzieć na ten temat nic więcej, tak aby nie psuć sobie zabawy, wspominał wam o tym, bo sam zastanawiałem się, jakie intencje miał autor, kreśląc taki właśnie taki rozwój fabuły w książce „Uczta dla wron. Cienie śmierci” ? Sprawa wydaje się bardziej oczywista, jeśli chodzi o przebieg zdarzeń, jakie małą miejsce wokół wyboru nowego władcy Żelaznych Wysp. Co ciekawe, podobnie jak ma to miejsce w przypadku podróży do Dorne, wyprawa za autorem do Żelaznych Wysp również pozwala nam śledzić narracje z perspektywy trzech osób. Czy będzie to już stały zabieg ze strony autora w kolejnych częściach? O tym przyjdzie nam się przekonać z czasem! Nie ulega jednak wątpliwości, że powieść „Uczta dla wron. Cienie śmierci” to książka inne niż poprzednie tomy, mniej brutalna i jakby... spokojniejsza? Nie jest to jednak reguła, postacie takie jak Asga, Victariion i Aeron nie budzą sympatii, ale jednocześnie wydają się szalenie wiarygodni, autor znakomicie oddał charakter ich sporów w przedmiocie obsadzenia Tronu z Morskiego Kamienia. Są to często dialogi zupełnie różne od tych znanych z Królewskiej Przystani i mam przekonanie, że ich opis w konfrontacji z szaleństwem, jakie ma miejsce pod czujnym okiem Cersei wyglądałyby co najmniej dziwnie, jak by dwa różne światy. Widać tu znakomity pomysł George R. R. Martin, który potrzebował nieco zwolnić tempo i przeniesienie akcji w sporym zakresie książki do krainy Żelaznych Wysp. Wraca również wątek Sansy, choć najstarsza córka Starków tym razem przedstawia się nam jako... Alayne. Młoda dziewczyna to jedno z większych zaskoczeń całej serii „Pieśni Lodu i Ognia”. Dobrze pamiętam ją z pierwszej i drugiej odsłony, tj. „Gry o Tron” oraz „Starcia Królów”, które miały za zadanie przedstawić nam bliżej bohaterom, przyjrzeć się ich motywacjom, celom, wyrobić sobie również opinie w ocenie narzędzi, jakimi się posługują, aby realizować swoje ambicje. W przypadku Sansy sprawa wydawała się prosta: młoda, naiwna trzepotka, której rozwiązaniem wszystkich problemów miało być wyjście za mąż za króla lub wysoko postawionego lorda, by przez resztę życia pławic się w luksusach, brać udział w ucztach organizowanych w Królewskiej Przystani oraz turniejach rycerskich, najlepiej na cześć samej Sansy. Tak przedstawiła się nam przyszła królowa, jednak życie szybko zweryfikowało jej plany. Dziewczyna miała poślubić Joffreya i już przez sam ten fakt, trudno mówić, aby jej przeznaczenie było dla niej samej łaskawe. Młodociany król to była szuja i menda jakich mało nawet w uniwersum Westeros. Rozpieszczony, przekonany o swojej nieomylności, bez szacunku dla innych, często nawet przyjaciół i rodziny. Początkowo zdawał się dostrzegać to wszystko jedynie Tyrion, ten jednak zajęty był swoimi uciechami doczesnymi, to on jednak z czasem jako pierwszy starał się postawić do pionu Joffreya. Finalnie zabrakło mu czasu, przyszły król zginął w czasie Purpurowego Wesela, a Sansa... poczuła w końcu ulgę, wydaje się jednocześnie, że wyzbyła się swoich złudzeń i nie jest już ta samą naiwną panienką co wcześniej. Sansa jak wspomniałem, nosi teraz imię Alayne i musi dostosować się do zupełnie nowej roli, co wiąże się https://******.**. z osobliwym stosunkiem, jaki żywi do Littlefingera. Wspomniany jegomość to w moich oczach wielka niespodzianka — pamiętam go dobrze z pierwszego tomu, tam niewiele wskazywało, że będzie miał tak ważną rolę do odegrania w rywalizacji o Żelazny Tron. Wydawał się sprytny, przebiegły i enigmatyczny, choć budził raczej pozytywne emocje, nie sposób było mi jednak zobaczyć w nim jednej z najważniejszych postaci dla całej fabuły, zwłaszcza w oceanie bohaterów, jaki serwował nam George R. R. Martin w poprzednich czterech odsłonach cyklu „Pieśni Lodu i Ognia”. Podobnie jak w przypadku Jaimiego, rozwój postaci Littlefingera będzie dla mnie szalenie interesujący, zwłaszcza w kontekście relacji z najstarszą córką Starków. Pozornie reprezentują dwa różne światy, jednak połączenie tych sił może w przyszłości wywrócić świat Westeros. Zwłaszcza że Sansa zyskuje nowego sojusznika w osobie Lorda Baelisha. Mężczyzna wydaje się zdecydowany, aby mentorować niedoszłej królowej, pod wpływem jego słow, dziewczyna zaczyna myśleć rozsądniej, jest też mniej pochopna w swoich sądach, bardziej skora do kompromisów, krótko mówiąc... Sansa dorasta na naszych oczach. <br><br>Losy Sansy nierozłącznie są związane z postacią Brienne. Na łamach książki „Uczta dla wron. Cienie śmierci” mamy okazję śledzić narrację również jej oczami. W poprzednich częściach Brienne złożyła obietnice królewskiej parze: lady Cateltyn i Jaimiemu, wyruszyła na poszukiwanie Sansy, jednak bez powodzenia – Sansa pozostaje w ukryciu i spora w tym rola Littlefingera, który nie tylko wykazał się pomysłowością, ale miał również dość rozumu, aby zatrzeć wszelkie ślady po Sansie. Pojawiają się w międzyczasie plotki i sugestie, że najstarsza z córek Starka może znajdować się w Orlim Gnieździe, szybko jednak są one odrzucane z uwagi na małe prawdopodobieństwo takiej możliwości, co tylko wzmaga we mnie przekonanie, że Littlefinkger świetnie to sobie przemyślał! A co się dzieje w kolejnej części „Pieśni Lodu i Ognia” z Aryią? Poznajemy ją w pierwszych tomach, gdy ma zaledwie 9 lat, a jednak wprowadza sporo zamieszania na królewskich dworach Westeros. Aktualnie dziewczyna trafia do Braavos, a tam odkrywa świątynię Boga o Wielu Twarzach. Młodsza córka Starków, podobnie jak Sansa, zmierzy się z szeregiem wyzwań, podejmie również nauki i można odnieść wrażenie, że jej postać z każdą kolejną książka rośnie w oczach czytelników. <br><br>Jeśli chodzi o bohaterów, to przytoczyłem na łamach swojej recenzji książki „Uczta dla wron. Cienie śmierci” niemal wszystkie postacie, które dla tej części mają kluczowe znaczenie, choć nie wyczerpują one wszystkich imion – mimo iż książka wydaje się mniej obszerna niż wcześniejsze tomy, postaci drugoplanowych pojawia się znów bez liku. Warto jednak wspomnieć, że nie tylko bohaterowie ewoluują i zmieniają się na naszych oczach, podobnie rzecz wygląda w przypadku szaty graficznej książki. Wyraźnie spowolnienie w narracji znajduje swoje odzwierciedlenie w ilustracjach. Są one mniej mroczne niż w poprzednich częściach, z kolei sama okładka jest jak by bardziej... enigmatyczna, trudno na niej rozpoznać konkretne postacie. Spotkałem się z opiniami fanów, że to celowy zabieg ze strony autora, który miał służyć podkreśleniu wyjątkowości książki „Uczta dla wron. Cienie śmierci”. Trudno polemizować z opiniami, że wspomniane wyżej rozwiązanie rzeczywiście przynosi nowe rozdanie dla serii „Pieśni Lodu i Ognia”, nie sposób mi jednak rozstrzygnąć, czy autor właśnie tym zamysłem kierował się przy tworzeniu okładki. Może geniusz George R. R. Martina polega nie tylko na tym, że stworzył unikalny i niepowtarzalny świat, ale również na tym, że wszelkie jego niedociągnięcia postrzegamy przez pryzmat umyślnych intencji autora? Jeśli zaś chodzi o sam układ tekstu, to również nastąpiło wiele zmian w tym zakresie. Każdy nowy rozdział zaczyna się od kolejnej strony, co w moich oczach poprawiło estetykę i ułatwia wracanie do książki w chwilach, gdy przerwano nam jej czytanie. Wydaje się jednak, że nie ma co oczekiwać, że pomysł ten w przyszłości również będzie realizowany, ponieważ przy dłuższych tomach mogłoby to niekorzystnie wpłynąć na ich wydłużenie, a przecież i tak wielu miłośników fantasy uważa, że „Pieśń Lodu i Ognia” to najobszerniejsza książka tego gatunku! Literówki czy błędy w zakresie fleksyjnej odmiany imion pojawiają się rzadko, znalazłem ich kilka, ale nie wpływają one na ogólny odbiór powieści. Kiedy pytałem o to znajomych, usłyszałem, że mam jakiś fetysz związany z poprawnością językową, bo mało kto zwraca uwagę na uwagę. Czy to prawda? Czy wam też to nie przeszkadza to tego stopnia, że nawet nie zauważacie pojedynczych błędów w tłumaczeniu? ? Z kolei pod względem językowym trudno cokolwiek zarzucić powieści „Uczta dla wron. Cienie śmierci”. George R. R. Martin wypracował już sobie określony styl, za który jest ceniony i szanowany, niemniej książka w pierwszej kolejności kierowana jest do fanów całego cyklu i sięganie po nią bez znajomości wcześniejszych części „Pieśni Lodu i Ognia” może być sporym wyzwaniem, powodować chaos w głowie, porównywalny z włączeniem serialu HBO w połowie. Niby można uchwycić ogólny zamysł autora, jednak tracimy przy tym wielowątkowość całej fabuły, gdzie diabeł tkwi w szczegółach. Albo George R. R. Martin w nich tkwi, ponieważ autora cenie również za niuanse, które w oczach oddanych fanów potrafią urastać do rangi „easter eggów”. Ich poszukiwanie sprawia wielką frajdę, nie zawsze jest warunkiem zrozumienia dalszej fabuły, częściej stanowi oczko puszczane przez George R. R. Martina w kierunku oddanych miłośników „Pieśni Lodu i Ognia”. <br><br>Nie rozumiem krytycznych głosów wobec książki „Uczta dla wron. Cienie śmierci”. Ta wiem, ludzie chcą seksu, przemocy i kolejnych wielkich bitew w uniwersum Westeros, jednak gatunek fantasy ma określone zasady. Powieść będąca przedmiotem mojej recenzji stanowi swojego rodzaju interwał w całej fabule pozwala wziąć głęboki oddech czytelnikowi, autor z kolei zyskuje możliwość przedstawienia wielu nowych postaci. Był to zabieg konieczny z uwagi na śmiertelne żniwo, jakie zabrało Starcie Królów. Z drugiej strony, jeśli wziąć pod uwagę wątek Jaimiego, Sansy czy też wydarzenia na Żelaznych Wyspach, nie sposób pominąć tej książki i przejść do dalszej fabuły opisanej w odsłonie „Uczta dla wron. Sieć spisków”. Powieści autora nie mają wyraźnie uporządkowanej chronologii, jednak przyjęło się czytać je zgodnie z ustalonym kanonem. Odstępstwa od tej reguły sprawiają, że w przeszłości, czytając kolejne części serii, można nie zrozumieć subtelnej rozgrywki toczonej o Żelazny Tron, która nie zawsze przecież przynosi nam dźwięk oręża i ostatniego oddechu umierających postaci. Czasami wygrywa spryt i przebiegłość! </p>