Spotkałam się kiedyś z opinią, że człowiek sercem należy albo do gór, albo do morza. Na moje nieszczęście urodziłam się w stolicy naszego kraju, czyli mniej więcej w połowie drogi między Bałtykiem i Zakopanem. Polskie morze ma w sobie coś z melancholii i nostalgii, Tatry z kolei znane są z kolejnych fal turystów, którym niestraszny kryzys gospodarczy i galopująca inflacja. Dziś rano czytałam, że za JEDNĄ noc sylwestrową w Zakopanem wołają 2 tysiące złotych. Trochę dużo, zważywszy na fakt, że i tak nikt nocy sylwestrowej w hotelu spędzać nie chce. A może być tak wszystko rzucić i wyjechać w Bieszczady? Kiedy pisze te słowa, w głośnikach leci piosenka zespołu Stare Dobre Małżeństwo pod tytułem „Bieszczadzkie anioły”. Utwór zaczyna się od słów:
„Anioły są takie ciche,
Zwłaszcza te w Bieszczadach,
Gdy spotkasz takiego w górach,
Wiele z nim nie pogadasz (…)”
Cytowana wyżek piosenka to moje odkrycie tej zimy. Znałam oczywiście utwór polskiej kapeli w przeszłości, czasami przy ognisku śpiewaliśmy ze znajomymi „Bieszczadzkie anioły”, ale jednocześnie moje towarzystwo nie miało okazji odkrywać uroków niezwykłej krainy położonej u zbiegu granic Polskiej i Ukraińskiej. Za dwa tygodnie skończy się ten feralny rok, który przeniósł tyle „czarnych łabędzi”, a ja zrobiłam rachunek sumienia i wyszło mi, że znów nie spędziłam zimowych miesięcy w Bieszczadach. Pomysł ten chodzi mi po głowie od kilku miesięcy, kiedy to po raz pierwszy miałam okazję sięgnąć po pierwszą część serii „Dziewczyna z gór”, autorstwa Małgorzaty Wardy. Próbowałam namówić do tej eskapady mojego chłopaka, ale nieszczególnie podziela entuzjazm związany z możliwością odcięcia się od cywilizacji. Studia, praca, znajomi. Zawsze są dobre powody, aby pozostać w swojej strefie komfortu i nie spróbować czegoś nowego. Opis Bieszczadów, jaki wylania się z książek Małgorzaty Wardy jest w gruncie rzeczy baśniowy. Piękny, intrygujący, tajemniczy. Jednocześnie surowy, brutalny i dziki. Sporym plusem publikacji polskiej autorki jest fakt, że przedstawione przez nią tło książki Małgorzata Warda ujrzała na własne oczy. Nie latem, gdy można spędzić ciepłe popołudnia nad Jeziorem Solińskim, ale zimą, kiedy to drogi stają się nieprzejezdne, a ludzie często mogą liczyć tylko na siebie. Gromadzą zapasy, przygotowują drewno na opał, a niekiedy zastawiają pułapki wokół domu. Małgorzata Warda wyznała, że mocno szokującym dla niej odkryciem przy okazji pierwszych dni spędzonych zima w Bieszczadach była rozszarpana, martw sarna wokół domu. Ofiara głodu dzikiej natury, najprawdopodobniej wilków. Brzmi przerażająco? W podobnym klimacie utrzymana jest powieść polskiej autorki. „Dziewczyna z gór” to powieść, którą trudno jednoznacznie zakwalifikować do określonej kategorii. Zaczyna się jak kryminał, trwa niczym serial obyczajowy, a kończy się wątkami rodem z thrillera. A wszystko to oblane sosem znakomitej narracji w wykonaniu Małgorzaty Wardy. Autorka wykonała znakomitą pracę w zakresie przedstawienia bohaterów swojej powieści, przede wszystkim znalazła jednak balans między światem ludzkich uczuć i emocji a światem dzikiej, nieokiełznanej natury. W Bieszczadach jak w mało którym zakątku naszego kraju oba te światy wydają się ze sobą przeplatać.
Pierwsza książka z serii „Dziewczyna z gór. Tropy” wydana została w 2018 roku. Powieść liczy sobie 440 strony, czyli ani dużo, ani mało. Jeśli wciągnie, można przeczytać w dwa dni. Jeśli nie, książka podobnych rozmiarów może ciągnąc się za nami tygodniami. „Dziewczyna z gór. Tropy” wciągnęła mnie bez reszty. Zaczęłam wieczorem, licząc, że już pierwsze strony przyniosą mi sen. Był to czas, kiedy pracowałam każdego dnia po 12 godzin i wieczorami nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Mózg mi parował, przyswajanie jakichkolwiek informacji sprawiało mi trudność i nie sposób było mi przekierować myśli na jakieś twórcze obszary. „Dziewczyna z gór. Tropy” była jak pamiętam, trzecią książką w owym czasie, do której usiadłam i dopiero powieść Małgorzaty Wardy przyniosła mi pożądane ukojenie. I brak snu! Tak moi mili, pierwszego wieczoru z książką polskiej pisarki miałam spędzić nie więcej niż pół godziny, tymczasem sprawa przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Nazajutrz nie byłam w dobrej formie, ale z drugiej strony nie mogłam się doczekać powrotu do domu i kontynuowania lektury. Pomysł Małgorzaty Wardy na powieść wydał mi się od początku nieoczywisty. Młoda dziewczynka spędza wakacje z rodzicami w Bieszczadach. Na posesji wynajmowanego domu znajduje się przyczepa kempingowa. W środku jest 11-letnia Nadia, której rodzice nic nie słyszą, kiedy młoda dama zostaje uprowadzona ze wspomnianej przyczepy. Kim jest mężczyzna, który stoi za tym mrocznym czynem? Jakie miał intencje? Dlaczego policja nie otrzymuje żądania w przedmiocie okupu?
Dobry kryminał przynosi z czasem odpowiedzi zadane wyżej pytania. Małgorzata Warda wcale jednak nie proponuje swoim czytelnikom opowieści kryminalnej. Początek jest mocny, nie sposób uznać inaczej, jednak to, co dzieje się później, trudno mi porównać do jakiejkolwiek innej książki na rodzimym rynku beletrystyki. Prawdę mówiąc, kiedy czytałam powieść „Dziewczyna z gór. Tropy”, miałam wrażenie, że autorka pracując nad nią, czerpała pełnymi garściami z literatury skandynawskiej. W Szwecji jedną miejscowość od kolejnej nierzadko dzieli kilkadziesiąt kilometrów. Drogi, między kolejnymi miejscowościami zostają przerwane pod wpływem intensywnych opadów śniegu, a ludzie zdani tylko na siebie i swoje zgromadzone uprzednio zapasy. W podobnym tonie Małgorzata Warda napisała powieść „Dziewczyna z gór. Tropy”. 11 Nadia została uprowadzona przez nieznajomego mężczyznę i osadzona w domu, znajdującym się gdzieś w samym sercu Bieszczadów. „Osadzona” to słowo, które chyba nie najlepiej oddaje okoliczności, w jakich Nadia spędziła pierwsze lata w Bieszczadach. Na pewno nie sposób napisać, że młoda dziewczynka została uwięziona. Nie była przetrzymywana w piwnicy, nie serwowano jej deszczówki i suchego chleba dla konia. Nic podobnego, wręcz przeciwnie! Dziewczynka dość szybko intuicyjnie wyczuła, że w rzeczywistości porywacz nie ma wobec złych intencji. Co było powodem porwania? Tego długo nie wiadomo, jednak zamiast przemyślanej intrygi jak tu się wydostać z domu i wrócić do cywilizacji, Nadia stopniowo nawiązuje skomplikowaną relację ze swoim porywaczem. Spokojnie, nie mam tu na myśli „Syndromu Sztokholmskiego”, to nie tak, że porywacz i porwana mieli romans i ukryli się przed światem w Bieszczadach. Przypominam, że Nadia w chwili uprowadzenia miała zaledwie 11 lat. Powody uprowadzenia dziewczynki sięgały wielu lat wstecz. Jak wielu? Zrozumienie sytuacji, w jakiej znalazła się Nadia, wymaga zrozumienia, jakie traumy w przeszłości doznał porywacz. Mężczyzna miał na imię Jakub i nie miał szczęśliwego dzieciństwa. Co więcej, Jakub okazuje się ojcem biologicznym Nadii. Informacja wywołuje niemały szok w głowie porwanej dziewczyny, myli się jednak ten, kto uzna to za punkt zwrotny całej powieści. Nadia kolejne lata spędziła w domu Jakuba, a każde z nich nauczyło się żyć ze sobą nawzajem. Dla Jakuba Nadia była jednym stworzeniem na świecie, dla którego warto żyć. Z kolei dla Nadii, mężczyzna był swoistym wsparciem, którego w przeszłości nie miała. W pierwszej części „Dziewczyny z gór” Małgorzata Warda wiele miejsca poświęca skomplikowanej konstrukcji psychicznej swoich bohaterów oraz otaczającej ich przyrodzie. Momentami wychodzi z tego thriller kryminalny, innym razem w oczy rzuca się mocno obyczajowe tło relacji między głównymi bohaterami. Wszystko to tworzy szczególnie smaczny koktajl w oczach czytelników cierpliwych, którzy docenią pomysł autorki i jego niespieszną, acz konsekwentną realizację. Pierwsza część „Dziewczyny z gór” nie okazała się bowiem książką, gdzie akcja pędzi na łeb na szyję. Raczej tajemniczą grą wstępną, gdzie jeden zły ruch może wszystko zepsuć.
Druga książka z serii Małgorzaty Wardy była utrzymana już w nieco innym, bardziej wielkomiejskim klimacie. Dość powiedzieć, że o ile otwierająca cykl powieść rozgrywała się niemal w całości w Bieszczadach (nie licząc retrospekcji), tak powieść „Dziewczyna z gór. Śniegi”, przenosi nas do Trójmiasta. Dlaczego tam? W pewnym sensie to symboliczne, dwie skrajności, dwa odlegle od siebie bieguny naszego kraju. Wydaje się jednak, że powody mógłby być jednocześnie bardziej prozaiczne. Autorka mieszka na co dzień w Gdańsku, a jak wiadomo, dużo łatwiej operować słowem w przedmiocie znanych nam zakamarków, uliczek czy popularnych miejsc. O ile jednak Małgorzata Warda znakomicie przedstawiła Bieszczady jako tło historii porwania Nadii i jej relacji z ojcem, o tyle morskie brzegi stanowią jedynie punkt odniesienia do przemian, jakie dokonały się w głównej bohaterce serii. Jakub ruszył w najdłuższą trasę trekkingową w Europie, co miało stworzyć Nadii szansę na powrót do normalnego życia. Kobieta pewnego dnia zjawia się na drodze, którą podróżują turyści zwiedzający dzikie rejony południowowschodniej polski. Minęło 14 lat, odkąd Nadia została uprowadzona. Dziewczyna pojawia się w Trójmieście i kompletnie nie może odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Osobliwe były opisy sytuacji, kiedy autorka ukazywała, jak zupełnie obcy świat stopniowo osacza główną bohaterkę w swojej wielkomiejskiej zabudowie. Kobiecie brakowało przestrzeni, wolności, braku przywiązywania uwagi do prozaicznych rzeczy jak ubrania czy kosmetyki. To wszystko nie miało najmniejszego znaczenia w Bieszczadach. To jednak nie wszystko. Nadia nawiązała niezwykłą wieźć ze swoim ojcem, sama miała poczucie, że nikt poza nią sama tak naprawdę nie zna Jakuba. To z kolei zainspirowało ją do wzięcia udziału w poszukiwaniach swojego ojca. Organy ścigania wznawiają sprawę sprzed lat, która dodatkowo została nagłośniona przez media w całym kraju. Wszyscy zdają się widzieć w Jakubie psychopatę, który przed laty uprowadził własną córkę i zamkną ją w domu na kolejne 14 lat. Wszyscy, poza sama zainteresowaną, która coraz mocniej nabiera przekonania, że Jakub chciał ją chronić, a nie izolować przed światem.
Trzecia część „Dziewczyny z gór” stanowi jednocześnie epilog całej historii. W pierwszej części historia toczył się głównie wokół osoby Nadii oraz Jakuba. Tymczasem powieść „Dziewczyna z gór. Ogień” przynosi nam spore zmiany w tym zakresie. Wcześniej jednak Nadia odnajduje Jakuba w górach, mężczyzna został znaleziony w momencie, gdy znajdował się na skraju życia i śmierci. Ograniczona świadomość Jakuba związana z hipotermią nie pozwala mu jednak zapomnieć, że fakt odnalezienia nieodłącznie będzie wiązał się w niedalekiej przyszłości z koniecznością postawienia go przed obliczem wymiaru sprawiedliwości. Jednocześnie obecność Nadii w Bieszczadach stanowi w oczach mężczyzny dowód, że jego córka nie odnalazła się po powrocie w starym-nowym świecie. Myśli się jednak ten, który spodziewa się ckliwego zakończenia w „Dziewczyna z gór. Ogień”. Obecność młodej Czeczenki na pograniczu Polski i Ukrainy pozwoliła Małgorzacie Wardzie rzucić nowe światło na losy swoich bohaterów. Polla od wielu lat mieszka na uboczu wielkiego świata. Nie jest sama, znajduje się wśród ludzi, którzy w przeszłości oferowali jej dom. Dom, którego młoda kobieta nigdy wcześniej nie miała, jej trudną historię poznajemy z okruchów wspomnień, jakie Polla przytacza na łamach książki. Fragmentami przypomina mi to czytanie pamiętnika! Pod tytuł dla ostatniej części, czyli „Ogień” nawiązuje do świata, w którym Polla odnalazła spokój. Kobieta najchętniej zapomniałaby o gorzkich latach swojego życia. Wpatrując się w ogień, który rozpala jej opiekunka, Polla dostrzegał w nim obietnice kolejnych szczęśliwych dni. Jakie znaczenie dla całej opowieści ma Polla? Początkowo też się nad tym zastanawiałam, ale Małgorzata Warda znakomicie łączy kolejne wątki swojej opowieści. Kawałek po kawałku poznajemy przeszłości młodej kobiety, mniej więcej w połowie książki okazuje się, że drogi życiowe Nadii, Jakuba i Poli przecinają się na bieszczadzkich szlakach. Od tego momentu autorka wraca do nieco kryminalnego charakteru swojej opowieści i akcja zdecydowanie przyspiesza. Czy to dobrze? Na pewno tak, pochłaniałam kolejne strony w oczekiwaniu na finał całej historii. Nie sposób jednak nie zauważyć, że seria „Dziewczyna z gór” momentami faluje, autorka eksperymentuje z gatunkami, a całość spina fantastyczną klamrą. Zakończenie serii jest więcej niż satysfakcjonujące!
Twórczość polskiej pisarki długo była mi nie znana, ale może tak w życiu jest, że trafiamy na odpowiednie książki w naszym życiu, kiedy jesteśmy gotowi przyjąć ich treść z całym dobrodziejstwem inwentarza. Powieść „Dziewczyna z gór” nie jest łatwa w percepcji. Małgorzata Warda skłania czytelnika do refleksji, prowokuje do trudnych pytań, przede wszystkim jednak daje możliwość śledzenia historii, która zaczęła się na naszych oczach. Porwanie Nadii przyniosło jej samej festiwal emocji, prawdziwą jazdę bez trzymanki: dziewczyna była okłamywana przez matkę przez całe swoje życie, a jej porywaczem okazał się biologiczny ojciec, który ponad wszystko pragnął spędzić z nią trochę czasu. Autorka odkrywa zakamarki ludzkiej duszy, pozwala z bliska ujrzeć wielkie marzenia i jeszcze większe obawy swoich bohaterów, a także drogę, jakie każde z nich jest w stanie pokonać, aby wieść życie, jakiego pragną. Życie, dla którego tłem okazują się bieszczadzkie Wetliny, gdzie można odnaleźć ślady wilków i poczuć, że to ich świat. Człowiek ma szansę być w nim gościem jedynie wtedy, jeśli będzie umieć uszanować piękno natury, która go otacza. Pamiętajmy o tym pięknym przesłaniu Małgorzaty Wardy.