Stan książek
Nasze książki są dokładnie sprawdzone i jasno określamy stan każdej z nich.
Nowa
Książka nowa.Używany - jak nowa
Niezauważalne lub prawie niezauważalne ślady używania. Książkę ciężko odróżnić od nowej pozycji.Używany - dobry
Normalne ślady używania wynikające z kartkowania podczas czytania, brak większych uszkodzeń lub zagięć.Używany - widoczne ślady użytkowania
zagięte rogi, przyniszczona okładka, książka posiada wszystkie strony.DODAJ DO LISTY ŻYCZEŃ
Masz tę lub inne książki?
Sprzedaj je u nas
Wayne Rooney. Moja historia
DODAJ DO LISTY ŻYCZEŃ
Masz tę lub inne książki?
Sprzedaj je u nas
Autobiografia „Moja historia” jest pozycją zasługującą na szczególną uwagę, gdyż Rooney jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci europejskich boisk piłkarskich, jednocześnie będąc jednym z najlepszych piłkarzy. Jego biografia jest pełna zwrotów i upadków, ale udowadnia, że talent i ciężka praca mogą w końcu spełnić marzenia.
Jaka jest prawdziwa historia jednego z najlepszych piłkarzy na świecie? Czy pierwsze oznaki piłkarskiego geniuszu były widoczne już w Croxteth, na przedmieściach Liverpoolu? Jakie wydarzenia z dzieciństwa ukształtowały jego charakter? I jak oszałamiający skok do sławy i fortuny zmienił pozornie nieśmiałego, fantastycznie utalentowanego młodego chłopaka?
Wayne Rooney otwiera się w swojej autobiografii, bardzo szczerze opowiada o latach, które zdefiniowały go jako człowieka i piłkarza. Opisuje życie w robotniczej rodzinie, pierwsze kroki z piłką, wzloty i upadki, debiut w Premiership w barwach Evertonu i wiele innych zdarzeń prowadzących do dnia, kiedy los zmienił go na zawsze – dnia, w którym zadzwonił sir Alex Ferguson.
Gra w Manchesterze United i reprezentacji Anglii, ciągła walka o najwyższe trofea z najtrudniejszymi przeciwnikami sprawiły, że również życie prywatne trafiło na pierwsze strony gazet. Rooney ujawnia całą prawdę o swoim związku z Coleen McLoughlin, udręki związane z kontuzją, która niemal kosztowała go występ na mistrzostwach w 2006 roku, oraz jak pomogło mu wsparcie najbliższych i osobista determinacja.
Fragment książki
Mało brakowało, a dostałbym na imię Adrian. Ojciec chciał,żebym tak się nazywał. Jak dla mnie to trochę za szykowne, jakoś nie najlepiej mi brzmi. Ciekaw jestem, czy miałbym inną osobowość i charakter, gdybym musiał przechodzić przez życie z takim imieniem. Na szczęście mama wyperswadowała tacie dawanie mi tak oryginalnego, jak na naszą okolicę, imienia. Miało być na cześć Adriana Heatha, jednej z gwiazd Evertonu – niedużego, bardzo szybkiego i inteligentnego zawodnika, który później został trenerem Sunderlandu. Ja też byłem jego fanem, ale dziś jestem raczej zadowolony, że nie nazywam się Adrian Rooney.
Na chrzcie dostałem więc imię Wayne. Mama nalegała, żeby pierworodny syn dostał imię po ojcu. Taka była tradycja w jej rodzinie. Natomiast rodzina Rooneyów, jak mi się wydaje, musiała przywędrować do Anglii z Irlandii, ale nie mam pojęcia kiedy dokładnie i skąd. Musiało to być dawno temu, ponieważ nikt z moich bliskich nie ma żadnych wspomnień ze Szmaragdowej Wyspy. Ktoś się jednak w końcu wziął za opracowanie drzewa genealogicznego, więc jak tylko coś ustalą, dam wam znać.
O tym, że prawdopodobnie mam irlandzkie korzenie dowiedziałem się dopiero w gimnazjum. Nauczycielka, zapoznając się z listą nazwisk nowych uczniów, komentowała to w ten sposób: „Ty musisz być z pochodzenia Szkotem, w tobie na pewno płynie walijska krew, a ty, Rooney, jesteś oczywiście Irlandczykiem…”. Wróciłem do domu i zapytałem ojca: „To my jesteśmy Irlandczykami?”. „A skąd do cholery mam to wiedzieć?” – odparł. Mój ociec zawsze był raczej mocno wyluzowany.
W rodzinie zawsze znany był jako „Duży Wayne”, podczas gdy ja byłem „Małym Wayne’em”. Kiedy skończyłem 14 lat, zaczęło mnie to irytować, bo mocno urosłem i stałem się wyższy niż ojciec – ON ma tylko 170 cm, o kilka mniej niż mama, więc przerosnąć go nie było takie trudne. Jednak do dziś tak zostało, że to ON jest tym Wielkim, a ja tym Małym (dziś Wayne – napastnik United – ma 178 cm – przyp. tłum.).
Tata urodził się 1 czerwca 1963 roku w Croxteth w Liverpoolu. Jego ojciec pracował dla urzędu miasta jako robotnik i pochodził z Bootle, ale to wszystko, co o nim wiemy. Nazywaliśmy go Rick, więc przypuszczam, że musiał mieć na imię Richard. Zmarł, gdy miałem 10 lat. O jego ojcu, a moim pradziadku nie wiem kompletnie nic, nawet skąd pochodził. Członkowie naszej rodziny nie przywiązywali przesadnej wagi do swej historii.
Ojciec był jednym z ośmiorga rodzeństwa. Miał czterech braci i trzy siostry. Wszyscy byli wyznania rzymskokatolickiego, ale niespecjalnie praktykującymi i raczej nieregularnie odwiedzającymi kościół, podobnie jak my. Chodził do Croxteth Comprehensive School, którą porzucił w wieku 16 lat, nie zdając żadnych egzaminów. Przez dwa lata był zatrudniony jako pomocnik rzeźnika, ale sklep splajtował. Później pracował trochę w klubie młodzieżowym, aż został robotnikiem na budowach. Często nie miał pracy, więc w naszej rodzinie nie przelewało się, kiedy dorastałem. Nie miałem jednak poczucia, że mi czegoś brakuje, chociaż kiedy byłem mały nie mieliśmy nawet samochodu. Później, kiedy w końcu rodzice zdecydowali się mieć samochody, zawsze były to rozsypujące się „kaszlaki”.
Tata był za to niezłym bokserem. Nie pierwszym w rodzinie. Wielu z klanu Rooneyów dobrze czuło się w bitce, a jeden z nich prowadził nawet klub bokserski o nazwie St. Theresa. W swoich pięściarskich czasach ojciec ważył 63 kg – dziś nie chce mi zdradzić, ile waży albo mnie podpuszcza – ale boksował w wadze lekkiej w barwach Liverpoolu, a później nawet dla całego regionu North West Counties. Mamy jego zdjęcie z pucharem, który wywalczył boksując przeciwko Navy w barwach NW Counties. Brał też udział w międzynarodowych zawodach w Finlandii, gdzie zdobył złoty i srebrny medal. Jego bracia, Ritchie, John, Eugene i Alan, też boksowali i zwyciężali w ringu, ale tata był z nich wszystkich najlepszy i jako jedyny miał propozycje przejścia na zawodowstwo, tak przynajmniej mówi. Namawiano go na karierę profesjonalnego pięściarza, ale jemu się nie chciało. Nie podobał mu się reżim treningowy, pilnowanie diety i poświęcenie, czyli wszystko to, co łączy się z zawodowym uprawianiem sportu.
Moja mama, Jeanette Morrey, urodziła się 14 marca 1967 roku. Jej rodzina nie ma irlandzkich korzeni, lecz francuskie, tak przynajmniej twierdzą jej krewni, ale było to tak dawno, że nie mogą na to przedstawić żadnych dowodów. Ona z kolei miała aż ośmioro rodzeństwa – sześciu braci i dwie siostry. Mieszkali zaledwie milę od rodziny taty, w tej samej części dzielnicy Croxteth. Podobnie jak rodzina ojca, wszyscy byli wyznania rzymskokatolickiego, ale i ich z trudem dałoby się nazwać praktykującymi.
Religią obu rodzin był za to Everton. Wszyscy byli jego prawdziwymi fanatykami. W dniu derbów, kiedy Everton grał z Liverpoolem, dekorowali fronty swoich domów niebiesko- -białymi wstęgami i plakatami.
Ojciec mojej mamy, William Morrey, był robotnikiem w Metal Box Company. Przez jakiś czas grał półprofesjonalnie w piłkę nożną w drużynie Southport. Bracia mamy także uprawiali sport. Jej starszy brat, Billie, grał w Marine, niezłej drużynie non-League3 z Crosby, a później wyjechał nawet do Australii, gdzie występował w półprofesjonalnej drużynie Green Gully z Melbourne. Po zakończeniu kariery został tam i nadal mieszka na Antypodach. Inny wujek, Vincent, zagrał nawet jeden mecz w reprezentacji Anglii do lat 15.
Kiedy Morreyowie przyozdabiali ganek domu barwami Evertonu, wystawiali też w oknach wszystkie puchary i medale, jakie zdobywali w różnych imprezach członkowie rodziny. Mama też zaliczała się do niezłych sportsmenek. Była wszechstronna, dobrze biegała, grała też w szkolnej drużynie netballa. Proponowano jej testy w drużynie narodowej, ale jej to aż tak bardzo nie kręciło, tak przynajmniej mi mówi. 3 Mianem non-League określa się w Anglii wszystkie drużyny grające poniżej czwartego poziomu rozgrywek (League Two). Najwyższą (piątą ogółem) klasą rozgrywek non-League jest Football Conference (przyp. red.).
Skończyła szkołę w wieku 16 lat, nie podchodząc do matury, a później zrobiła roczny kurs pisania na maszynie. Liczyła, że zdobędzie pracę w jakimś biurze, ale nigdy jej się to nie udało, więc poszła na bezrobocie.
Tatę poznała tuż po swoich siedemnastych urodzinach. On miał wówczas 20lat. Był wtedy jeszcze aktywnym bokserem i dużo czasu poświęcał treningom. Co wieczór trasa jego joggingu prowadziła obok jej domu na Storrington Avenue. Dziś żartuje, że biegał zbyt wolno i dał się złapać, ale tak naprawdę to ON zaczepił mamę któregoś wieczoru i zaprosił na randkę. Po sześciu miesiącach chodzenia na randki mama zaszła w ciążę . Był to dla niej wielki szok, bo wcześniej ubzdurała sobie, że nigdy nie będzie miała dzieci. To przekonanie nie było bezpodstawne. Kiedy miała sześć lat, przeszła bardzo poważne zapalenie wątroby, spędziła w szpitalu ponad trzy miesiące, ponieważ infekcja rozszerzyła się na wątrobę i nerki. Wszyscy w rodzinie byli przekonani, że jest bezpłodna. Kiedy więc oznajmiła swojej mamie, że zaszła w ciążę , było to wielką niespodzianką. Mimo młodego wieku mamy wszyscy byli z tego powodu szczęśliwi. Babcia była tak zachwycona, że od razu pobiegła do kościoła podziękować Bogu za ten dar i prosić, żeby dziecko urodziło się zdrowe.
Moi rodzice mieszkali osobno, każdy u swoich rodzin, do momentu, aż mama była w siódmym miesiącu ciąży. Dopiero wówczas udało im się załatwić jednopokojowe mieszkanko na Stonebridge Lane, pod numerem 89. To był właśnie mój pierwszy dom. Nie mam stamtąd jednak żadnych wspomnień. Dziś w tym budynku mieści się centrum wychodzenia z uzależnienia od narkotyków.
Urodziłem się 24 października 1985 roku w Fazakerley Hospital. Przyszedłem na świat trzy dni przed terminem i ważyłem 3 900 g. Otrzymałem imię Wayne Mark Rooney. Mark to imię rodzinne. Ojciec, który został opisany w akcie urodzenia jako młody robotnik, był obecny przy porodzie i mówi mi, że było to dla niego wspaniałe doświadczenie. Mama opowiada, że urodziłem się z niebieskimi oczami i gęstą czupryną na głowie w aż trzech kolorach – trochę tam było blond kędziorków, trochę czarnych, a reszta mysich.
Rodzicie pobrali się dopiero siedem miesięcy po moim przyjściu na świat, w czasie kiedy mama znów była w ciąży. Nie był to ślub kościelny. Ksiądz nie zgodził się udzielić ślubu parze, która miała już dziecko i spodziewała się następnego. Ich związek zarejestrowano 21 marca 1987 roku. Z tej okazji wydali przyjęcie na 150 osób, z ciepłym posiłkiem, w pomieszczeniu nad naszym lokalnym pubem „Brewer’s Arms”. Za przyjęcie zapłaciły ich matki, ponieważ rodziców nie byłoby stać na taki wydatek. Mama nie pracowała, opiekowała się mną i szykowała do kolejnego porodu. Ojciec zarabiał w tym czasie jako robotnik 120 funtów tygodniowo, więc oczywiście nie stać ich było również na żaden miesiąc miodowy.
Graeme, mój młodszy brat, urodził się 15 października 1987 roku. Jego pełne imię i nazwisko to Graeme Andrew Sharp Rooney. Graeme Sharp otrzymał na cześć napastnika Evertonu, który był idolem taty. Innym jego ulubionym zawodnikiem w tym czasie był Andy Gray, kolejny legendarny gracz „The Blues” i reprezentacji Szkocji. Mam jeszcze jednego brata, Johna, urodzonego 17 grudnia 1990 roku. Rodzicom zawsze marzyła się córeczka, ale po Johnie nie mieli już więcej dzieci.
W styczniu 1986 roku mama i tata przenieśli się z kawalerki do trzypokojowego mieszkania przy Armill Road. Spędziliśmy tam 12 lat i to właśnie z tej chaty mam najwięcej wspomnień z dzieciństwa. Najlepsze w niej było to, że znajdowała się na tyłach piłkarskiego klubu młodzieżowego „The Gems”, w którym pracował ojciec. Mieli tam asfaltowe boisko i pamiętam, że uwielbiałem wspinać się po ogrodzeniu, żeby przeskoczyć na jego teren i pograć w piłkę.
W wieku czterech lat trafiłem do przedszkola przy Stonebridge Lane Infants School, ale nie jestem w stanie przywołać stamtąd żadnych wspomnień. Mama za to pamięta, że podczas każdego dnia sportu angażowałem się we wszystkie wyścigi – długie, krótkie, z jajkiem na łyżce czy w workach – i wszystkie wygrywałem.
Mama jest świetnym organizatorem i zawsze dbała o wszystkie rodzinne dokumenty. Do dziś przechowuje wszystkie szkolne raporty i świadectwa, moje i moich braci. Każdy zapakowany w foliową koszulkę i uporządkowany. Mój pierwszy szkolny raport pochodzi z 1992 roku, kiedy miałem 6 lat i nadal uczęszczałem do Stonebridge Lane. Jest tam napisane, że potrzebuję „dużo wsparcia w nauce czytania”, ale chwalony jestem za postępy w matematyce: „Szybko przyswaja nowe fakty i ma dobre zdolności umysłowe”.
Wykazywałem też duże zdolności techniczne: „Z upodobaniem składa modele z kart, plastiku i papieru, lubi i świetnie sobie radzi z pieczeniem ciast i szyciem”. Chciałbym wiedzieć gdzie, u diabła, zaginęły po drodze te wszystkie zdolności, gdzież one są dzisiaj?! Generalnie ocena opisowa była pełna pochwał: „Wayne jest lubiany i przez kolegów, i przez koleżanki. Ciężko nad sobą pracuje i rzadko przysparza kłopotów”.
Moje pierwsze porządne wspomnienie, które zresztą co jakiś czas do mnie wraca, pochodzi z okresu, gdy miałem 5 lat. Mój braciszek Greame nagle wybiegł z mieszkania na ulicę, a ja natychmiast za nim pognałem, żeby go sprowadzić z powrotem do domu. Wybiegłem jak stałem, bez butów, w samych skarpetkach i paskudnie otarłem sobie stopę o chodnik, tak okropnie, że paznokieć zlazł mi z dużego palca. I jeszcze dostałem za to klapsa, zdaje się, że od mamy, za to, że byłem tak niezaradny i wychodząc z domu nie włożyłem butów! Niby zwyczajne wspomnienie, ale jakoś na dobre utkwiło mi w pamięci. Mama zwykle dyscyplinowała nas jednym klapsem w tylną część ciała i zazwyczaj za to, że zachowywaliśmy się zbyt głośno. Na ogół wrabiałem braci, że to oni robią hałas. Za to ojciec nigdy nas nie bił, ale też miał u nas wielki autorytet.
Po skończeniu Stonebridge Lane przeniosłem się do katolickiej szkoły podstawowej Our Lady AND St. Swithin’s przy Parkstile Lane w dzielnicy Gillmoss, do której miałem z domu 10 minut na piechotę. Musieliśmy nosić mundurki: czerwone krawaty, szare bluzy i spodnie oraz czarne buty. Noszenie adidasów czy koszulek piłkarskich było zakazane. Mama chodziła do tej samej szkoły i dwie jej dawne nauczycielki, Miss Kelly i Mrs. Guy, uczyły także mnie. Lubiłem bardzo pannę Kelly, ponieważ codziennie dawała najlepiej zachowującemu się dziecku jajko z niespodzianką. Zdarzało mi się je dostawać, choć niestety nie tak często, jak bym chciał.
Przez pierwsze dwa tygodnie w St. Swithin’s nie zamieniłem ani jednego słowa z żadnym z nowych chłopaków, gadałem tylko z dziewczynami. Nie mam pojęcia dlaczego, po prostu lubiłem z nimi przebywać. Kiedy jednak w końcu się zorientowałem, że wszyscy chłopcy grają na szkolnym boisku w piłkę, dołączyłem do nich.
Gdy miałem 6 lat, była w klasie koleżanka, która bardzo mi się podobała. Kiedyś na jej urodziny przyniosłem do szkoły pudełko czekoladowych różyczek, które kupiłem za własne kieszonkowe (a może pożyczyłem pieniądze od mamy?). Powiedziałem nauczycielce o urodzinach, a ona poprosiła, żebym wręczył dziewczynce prezent przy całej klasie. Byłem z tego bardzo zadowolony i czułem się dumny, ale tylko przez chwilę, bo chłopcy zaraz zaczęli wytykać mnie palcami, robić głupie miny i żartować: „A więc to jest twoja dziewczyna, Wayne?”. Od razu zrobiłem się czerwony, było mi głupio jak nigdy dotąd.
Mieliśmy też w klasie dziewczynkę chorą na zespół Downa. Była dwa lata starsza od nas i jako jedynej dziewczynie pozwalaliśmy jej grać z nami w piłkę. Była świetnym, twardym obrońcą, do dziś pamiętam jak mocno kopała mnie po łydkach. Któregoś dnia złapała mnie za palce i nie chciała puścić. Ciągnąłem i ciągnąłem, ale nie mogłem dać rady. Skończyło się na tym, że jeden mi złamała. Ale i tak dobrze ją wspominam, była miłą dziewczyną, czasami ją widuję albo przynajmniej słyszę, co u niej, kiedy odwiedzam Croxteth.
Uwielbiałem St. Swithin’s, wszystkich nauczycieli, nie sprawiałem większych kłopotów i przynosiłem do domu dobre oceny. Na świadectwie z lipca 1995 roku, czyli kiedy miałem 9 lat, czytam, że polubiłem muzykę klasyczną, choć nie mogę tego sobie przypomnieć. Według raportu moim ulubieńcem był Peer Gynt. Czy to ten Norweg, który grał kiedyś w Manchesterze United?
Wygląda na to, że najlepszy byłem z religii: „Wayne potrafi przywołać opowieści z życia Jezusa z wielką dokładnością i detalami. Bierze aktywny udział w dyskusjach i jest pomocny dla innych”. Och, sama prawda, cały ja.
Na świadectwie z następnego roku, kiedy miałem 10 lat, można przeczytać, że „jestem bardzo pewny siebie na matematyce, bardzo szybko i trafnie ogarniam nowy materiał”. Zawsze bardzo lubiłem matematykę. Raport z wychowania fizycznego mówi, że „Wayne jest odrobinę nieopanowany i dla własnego bezpieczeństwa powinien się nauczyć lepiej kontrolować”. Co za policzek! Uwielbiam te referencje: „odrobinę nieopanowany”. Jak oni na to wpadli?
Chociaż uczęszczałem do szkoły katolickiej, rzadko chodziliśmy całą rodziną na niedzielną mszę, raczej tylko na specjalne okazje. Pamiętam, że co tydzień odwiedzał nas ksiądz, który zbierał pieniądze. Oczywiście wierzyłem w Jezusa, rysowałem obrazki z jego życia w szkole i modliłem się do niego niemal co każdy wieczór. Głównie jednak były to modlitwy o zwycięstwa Evertonu w sobotnim meczu.
Do Pierwszej Komunii przystąpiłem w wieku dziewięciu lat. Musiałem przewiesić czerwony pas przez klatkę piersiową i założyć czerwoną muszkę, czego nienawidziłem. Ledwo tylko ceremonia dobiegła końca, wybiegłem z kościoła i zerwałem z siebie obie rzeczy.
W domu miałem to szczęście, że dostałem osobny pokój, podczas gdy Graeme i John musieli dzielić sypialnię. Wcześniej, do piątych urodzin, spałem w łóżku z rodzicami. Podobno dlatego, że bałem się duchów, które „widziałem” na parapecie w moim pokoju. Opowiedziałem o nich jednemu z moich kuzynów, a ON potwierdził, że też je widział – pewnie po to, żeby mnie bardziej wystraszyć. W końcu dałem się namówić na spanie w mojej sypiali, ale zawsze zasypiałem przy włączonym telewizorze i światłach. Lubiłem też dźwięk odkurzacza, łatwo przy nim zapadałem w sen. Mama opowiada, że wieczorami często zabierałem do pokoju odkurzacz, żeby „posprzątać”, a ona pół godziny później znajdowała mnie śpiącego w najlepsze przy włączonym urządzeniu. Kiedy kuzyn dowiedział się o tym, oczywiście nie przepuścił okazji do żartów.
Jeden z przesądnych rytuałów, w który wówczas z kuzynem i pozostałymi chłopakami wierzyliśmy, polegał na tym, że jeśli w zasięgu wzroku pojawił tzw. Benny Bus (obwoźna sprzedaż lodów, słodyczy itp., oznajmiająca przybycie specjalnym sygnałem dźwiękowym – przyp. tłum.), należało natychmiast wskoczyć na najbliższy murek i zaczekać na nim, aż wóz przejedzie, inaczej czekał cię pech.
W tym czasie miałem też inną fobię. Nie mogłem siedzieć w pokoju, w którym były niedomknięte drzwi. Jeśli takie zauważyłem, podnosiłem się z miejsca i je zamykałem, nasłuchując czy zamek „kliknie”, inaczej byłem niespokojny. Czytałem, że „Gazza” (Paul Gascoigne – przyp. tłum.) miał całą masę podobnych przesądów i obsesji, kiedy był młodym chłopcem. W moim przypadku nikt się nimi zbytnio nie przejmował, ani nie traktował poważnie. Nigdy nie miałem jakichś niekontrolowanych zachowań, dobrych czy złych, i rodzice nie mieli się czym martwić.
Fajnie było mieć tylu kuzynów w podobnym wieku, którzy w dodatku mieszkali w okolicy. Zawsze miałem się z kim bawić na ulicy. A jeśli byłem w złym nastroju, czyli w moim zwykłym po sprzeczce z mamą, szedłem za róg do mieszkania babci, mamy ojca. Wpuszczała mnie do siebie i dawała słodycze. Albo odwiedzałem wujka Eugene’a. Wiedziałem, że jestem jego ulubionym siostrzeńcem; zawsze mnie rozpieszczał.
Zdarzało mi się płakać w podstawówce, zazwyczaj dlatego, że chciałem słodyczy i nie mogłem się uspokoić, dopóki mi ich nie dano. W domu nie mieliśmy „śmieciowego” jedzenia, jak batoniki czy chipsy, no – może raz na tydzień. Nie chodziliśmy na frytki czy hamburgery. Ja najbardziej lubiłem makaron, najchętniej z tuńczykiem i sałatką. Moja jedyną słabością były słodycze. Wydawałem na nie całe niewielkie kieszonkowe, starałem się też zdobywać je za darmo. Babcia miała niewielką półciężarówkę, z której sprzedawała słodycze przed domem. Gdy podrosłem, pomagałem jej, odbierając zapłatę w cukierkach.
Kiedyś podczas jazdy na rolkach z moim kuzynem, Stephenem, wywaliłem się i rozciąłem kolano. Gdy się podnosiłem z ziemi, zauważyłem leżący w rynsztoku 10-funtowy banknot. Zdecydowałem, że podzielę się znaleziskiem ze Stephenem, a drugie 5 funtów dałem mamie, żeby wydała na bingo.
W każde letnie wakacje spędzaliśmy tydzień całą rodziną w Butlins. Było nas w klanie Rooneyów tak wielu, że wynajmowaliśmy 40-osobowy autokar, żeby nas tam wszystkich zawiózł. Któregoś razu po powrocie z wakacji zastaliśmy w mieszkaniu prawdziwy potop. Pękła rura i woda zniszczyła nam całą podłogę i sufit. Mama spojrzała w górę i stwierdziła z przekonaniem, że kształt zacieku na suficie ułożył się w znak krzyża. Zdaje się, że uznała to za rodzaj cudu, podobnie jak ci ludzie z Portugalii, Hiszpanii czy skąd tam jeszcze, którzy „widzieli” twarz Jezusa albo Matki Boskiej w rzepie lub kromce chleba. Od razu pobiegła po naszego księdza i zaciągnęła go do domu, żeby sam się przekonał. On jednak był na szczęście realistą, spojrzał więc w górę i stwierdził: „To tylko zaciek, pani Rooney…”
Jako dziecko prawie wcale nie chorowałem, miałem tylko jak każdy odrę i ospę wietrzną. Ale pamiętam wypadek, kiedy rozerwałem sobie kolano prawie do kości na ostrym ogrodzeniu. Musiałem ukryć uraz przed mamą, bo wcześniej wyraźnie mi zabroniła wspinać się na nie. Do dziś pozostała mi blizna po tamtej historii.
Kiedy miałem 6 lat, szkolny lekarz orzekł, że powinienem nosić okulary, bo jedno oko „jest leniwe i nie nadąża”. Przebadano mnie i dobrano specjalne okulary korekcyjne, które miałem przez rok, jednak odmawiałem ich noszenia. Graeme także dostał okulary, ale był mniej zbuntowany niż ja i nosił szkła przez kilka lat. Problem z lewym okiem pozostał mi do dzisiaj. Mam okulary do czytania, ale prawie w ogóle ich nie używam. Wolałem szkła kontaktowe, ale powiedziano mi, że nie skorygują mojej wady, więc odpuściłem.
Kilka razy, w czasach gdy chodziłem do St. Swithin’s, wdałem się w szkolną bijatykę. Pamiętam, że jeden z chłopaków nazywał się Garry i był rok starszy i dużo większy ode mnie. Zdaje się, że walka pozostała nierozstrzygnięta. Innym razem starłem się z kolesiem o imieniu Craig, który był znanym w szkole awanturnikiem. Miał pseudonim „Psycho”, podobnie jak Stuart Pearce, były obrońca reprezentacji Anglii, ale udało mi się ominąć jego gardę i posłać niezły cios. Kłótnia wybuchła o to, czy podczas meczu był gol, czy nie. Każdy z nas tak bardzo chciał wygrać…
Za każdym razem bójkę przerywał nauczyciel, który potem posyłał po nasze matki. Na pretensje mamy odpowiadałem, że przecież robię to, co kazał tata, który powiedział mi, że jeśli mnie ktoś zaczepi, mam nie pękać, ale odpowiadać tym samym. Tak tłumaczyłem się z bójek. W czasach podstawówki byłem nieduży i szczupły, właściwie najmniejszy z rówieśników, ale potrafiłem o siebie zadbać.
Przez długie lata miałem na twarzy okropne piegi. Nienawidziłem ich i marzyłem, żeby znikły. Mama twierdzi, że raz przyłapała mnie w łazience jak próbowałem usunąć je z twarzy za pomocą szczotki drucianej. Nie pamiętam tego, ale byłoby to do mnie podobne. Chciałem się ich pozbyć, bo uważałem, że wyglądam dziecinnie, a nawet dziewczęco. O dziwo, z czasem same zaczęły znikać.
Ostatniego dnia nauki w St. Swithin’s, gdy miałem 11 lat, wszystkie dziewczyny miały łzy w oczach, kiedy żegnały się z chłopakami. Postaraliśmy się o to, żeby nigdy nas nie zapomniały, wypisując markerem nasze imiona na ich koszulkach.
Uwielbiałem chodzić do St. Swithin’s i z przykrością opuszczałem szkolne mury. W domu też czułem się świetnie. Dorastałem w biednej dzielnicy, w której mieszkało sporo ubogich rodzin, ale ja nie miałem poczucia, że moja rodzina jest uboga. Zawsze dostawałem to, o co prosiłem – słodycze, rower czy piłkę, jeśli płakałem wystarczająco długo.
Nasze osiedle już w moich czasach nie było najbezpieczniejszą okolicą, a po tym, jak się wyprowadziłem, zrobiło się jeszcze gorzej. Tak przynajmniej słyszę, bo ja sam nigdy nie miałem poczucia, że to niebezpieczne miejsce. Pamiętam tylko jeden taki przypadek, gdy policja zablokowała całą naszą ulicę. Ścigali uzbrojonego włamywacza, który ukrywał się w naszym domu. W końcu udało im się osaczyć go w budynkach klubowych na tyłach naszego mieszkania.
Moje dzieciństwo było raczej zwyczajne. Nie przydarzyło mi się nic okropnego. Zwykłe życie, jak na dzielnicę w której mieszkaliśmy. Czułem się kochanym dzieckiem, otoczonym dbającymi rodzicami i kupą krewniaków, których bardzo lubiłem. Oczywiście zdarzały się rodzinne kłótnie i spory; czasami ciotki wrzeszczały na siebie, a nawet szarpały się za włosy podczas obiadu, ale następnego dnia znów były najlepszymi przyjaciółkami. Tak to już bywa w wielkich rodzinach. Zwłaszcza irlandzkich – o ile rzeczywiście pochodzimy z Irlandii. Bliscy mogą się ze sobą spierać i kłócić, ale zawsze trzymają się razem.
Jak już wspominałem, kiedy byłem mały, musiałem zasypiać przy świetle albo przy przyjaznych hałasach. Nawet dziś zdarza mi się zapalać przed snem wszystkie lampy, włączać telewizor i… odkurzacz. A jeśli mieszkam w pokoju hotelowym i na wyposażeniu nie ma odkurzacza, zadowalam się suszarką do włosów. Muszę się przyznać ze wstydem, że spaliłem już całe mnóstwo suszarek, które nie wytrzymały pracy przez całą noc…
Coleen, moja narzeczona (dziś już małżonka i matka synka Kaia – przyp. tłum.) nienawidzi tej obsesji. Nie pozwala mi włączać odkurzacza ani nawet wentylatora, kiedy wspólnie zasypiamy. Lecz kiedy tylko zostaję sam albo wyjeżdżam gdzieś z drużyną, nie ma zmiłuj, w ruch idzie wentylator, suszarka albo chociaż klimatyzacja – każdy z tych dźwięków uspokaja mnie i pozwala zasnąć. Wiem, że może się to wam wydać głupie i, szczerze mówiąc, nie ma na to dobrego wyjaśnienia. Spotkałem w życiu tylko jedną osobę, która miała podobne zwyczaje. Był to człowiek, który jako niemowlak był noszony przez mamę w chuście. Często suszyła włosy suszarką, mając go podwieszonego na piersi, stąd to jego rooney.indd 43 2012-02-08 05:10:05 przyzwyczajenie – terkot suszarki przypomina poczucie bezpieczeństwa, daje komfort i pomaga zasnąć. Wydaje mi się, że wielu z nas ma jakiś głupi nawyk, sięgający dzieciństwa, na wyrośniecie z którego potrzebuje lat. Ja, mając 20 lat4, na pewno potrzebuję jeszcze czasu…
[fragment pierwszego rozdziału książki ]
Wybierz stan zużycia:
WIĘCEJ O SKALI
Autobiografia „Moja historia” jest pozycją zasługującą na szczególną uwagę, gdyż Rooney jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci europejskich boisk piłkarskich, jednocześnie będąc jednym z najlepszych piłkarzy. Jego biografia jest pełna zwrotów i upadków, ale udowadnia, że talent i ciężka praca mogą w końcu spełnić marzenia.
Jaka jest prawdziwa historia jednego z najlepszych piłkarzy na świecie? Czy pierwsze oznaki piłkarskiego geniuszu były widoczne już w Croxteth, na przedmieściach Liverpoolu? Jakie wydarzenia z dzieciństwa ukształtowały jego charakter? I jak oszałamiający skok do sławy i fortuny zmienił pozornie nieśmiałego, fantastycznie utalentowanego młodego chłopaka?
Wayne Rooney otwiera się w swojej autobiografii, bardzo szczerze opowiada o latach, które zdefiniowały go jako człowieka i piłkarza. Opisuje życie w robotniczej rodzinie, pierwsze kroki z piłką, wzloty i upadki, debiut w Premiership w barwach Evertonu i wiele innych zdarzeń prowadzących do dnia, kiedy los zmienił go na zawsze – dnia, w którym zadzwonił sir Alex Ferguson.
Gra w Manchesterze United i reprezentacji Anglii, ciągła walka o najwyższe trofea z najtrudniejszymi przeciwnikami sprawiły, że również życie prywatne trafiło na pierwsze strony gazet. Rooney ujawnia całą prawdę o swoim związku z Coleen McLoughlin, udręki związane z kontuzją, która niemal kosztowała go występ na mistrzostwach w 2006 roku, oraz jak pomogło mu wsparcie najbliższych i osobista determinacja.
Fragment książki
Mało brakowało, a dostałbym na imię Adrian. Ojciec chciał,żebym tak się nazywał. Jak dla mnie to trochę za szykowne, jakoś nie najlepiej mi brzmi. Ciekaw jestem, czy miałbym inną osobowość i charakter, gdybym musiał przechodzić przez życie z takim imieniem. Na szczęście mama wyperswadowała tacie dawanie mi tak oryginalnego, jak na naszą okolicę, imienia. Miało być na cześć Adriana Heatha, jednej z gwiazd Evertonu – niedużego, bardzo szybkiego i inteligentnego zawodnika, który później został trenerem Sunderlandu. Ja też byłem jego fanem, ale dziś jestem raczej zadowolony, że nie nazywam się Adrian Rooney.
Na chrzcie dostałem więc imię Wayne. Mama nalegała, żeby pierworodny syn dostał imię po ojcu. Taka była tradycja w jej rodzinie. Natomiast rodzina Rooneyów, jak mi się wydaje, musiała przywędrować do Anglii z Irlandii, ale nie mam pojęcia kiedy dokładnie i skąd. Musiało to być dawno temu, ponieważ nikt z moich bliskich nie ma żadnych wspomnień ze Szmaragdowej Wyspy. Ktoś się jednak w końcu wziął za opracowanie drzewa genealogicznego, więc jak tylko coś ustalą, dam wam znać.
O tym, że prawdopodobnie mam irlandzkie korzenie dowiedziałem się dopiero w gimnazjum. Nauczycielka, zapoznając się z listą nazwisk nowych uczniów, komentowała to w ten sposób: „Ty musisz być z pochodzenia Szkotem, w tobie na pewno płynie walijska krew, a ty, Rooney, jesteś oczywiście Irlandczykiem…”. Wróciłem do domu i zapytałem ojca: „To my jesteśmy Irlandczykami?”. „A skąd do cholery mam to wiedzieć?” – odparł. Mój ociec zawsze był raczej mocno wyluzowany.
W rodzinie zawsze znany był jako „Duży Wayne”, podczas gdy ja byłem „Małym Wayne’em”. Kiedy skończyłem 14 lat, zaczęło mnie to irytować, bo mocno urosłem i stałem się wyższy niż ojciec – ON ma tylko 170 cm, o kilka mniej niż mama, więc przerosnąć go nie było takie trudne. Jednak do dziś tak zostało, że to ON jest tym Wielkim, a ja tym Małym (dziś Wayne – napastnik United – ma 178 cm – przyp. tłum.).
Tata urodził się 1 czerwca 1963 roku w Croxteth w Liverpoolu. Jego ojciec pracował dla urzędu miasta jako robotnik i pochodził z Bootle, ale to wszystko, co o nim wiemy. Nazywaliśmy go Rick, więc przypuszczam, że musiał mieć na imię Richard. Zmarł, gdy miałem 10 lat. O jego ojcu, a moim pradziadku nie wiem kompletnie nic, nawet skąd pochodził. Członkowie naszej rodziny nie przywiązywali przesadnej wagi do swej historii.
Ojciec był jednym z ośmiorga rodzeństwa. Miał czterech braci i trzy siostry. Wszyscy byli wyznania rzymskokatolickiego, ale niespecjalnie praktykującymi i raczej nieregularnie odwiedzającymi kościół, podobnie jak my. Chodził do Croxteth Comprehensive School, którą porzucił w wieku 16 lat, nie zdając żadnych egzaminów. Przez dwa lata był zatrudniony jako pomocnik rzeźnika, ale sklep splajtował. Później pracował trochę w klubie młodzieżowym, aż został robotnikiem na budowach. Często nie miał pracy, więc w naszej rodzinie nie przelewało się, kiedy dorastałem. Nie miałem jednak poczucia, że mi czegoś brakuje, chociaż kiedy byłem mały nie mieliśmy nawet samochodu. Później, kiedy w końcu rodzice zdecydowali się mieć samochody, zawsze były to rozsypujące się „kaszlaki”.
Tata był za to niezłym bokserem. Nie pierwszym w rodzinie. Wielu z klanu Rooneyów dobrze czuło się w bitce, a jeden z nich prowadził nawet klub bokserski o nazwie St. Theresa. W swoich pięściarskich czasach ojciec ważył 63 kg – dziś nie chce mi zdradzić, ile waży albo mnie podpuszcza – ale boksował w wadze lekkiej w barwach Liverpoolu, a później nawet dla całego regionu North West Counties. Mamy jego zdjęcie z pucharem, który wywalczył boksując przeciwko Navy w barwach NW Counties. Brał też udział w międzynarodowych zawodach w Finlandii, gdzie zdobył złoty i srebrny medal. Jego bracia, Ritchie, John, Eugene i Alan, też boksowali i zwyciężali w ringu, ale tata był z nich wszystkich najlepszy i jako jedyny miał propozycje przejścia na zawodowstwo, tak przynajmniej mówi. Namawiano go na karierę profesjonalnego pięściarza, ale jemu się nie chciało. Nie podobał mu się reżim treningowy, pilnowanie diety i poświęcenie, czyli wszystko to, co łączy się z zawodowym uprawianiem sportu.
Moja mama, Jeanette Morrey, urodziła się 14 marca 1967 roku. Jej rodzina nie ma irlandzkich korzeni, lecz francuskie, tak przynajmniej twierdzą jej krewni, ale było to tak dawno, że nie mogą na to przedstawić żadnych dowodów. Ona z kolei miała aż ośmioro rodzeństwa – sześciu braci i dwie siostry. Mieszkali zaledwie milę od rodziny taty, w tej samej części dzielnicy Croxteth. Podobnie jak rodzina ojca, wszyscy byli wyznania rzymskokatolickiego, ale i ich z trudem dałoby się nazwać praktykującymi.
Religią obu rodzin był za to Everton. Wszyscy byli jego prawdziwymi fanatykami. W dniu derbów, kiedy Everton grał z Liverpoolem, dekorowali fronty swoich domów niebiesko- -białymi wstęgami i plakatami.
Ojciec mojej mamy, William Morrey, był robotnikiem w Metal Box Company. Przez jakiś czas grał półprofesjonalnie w piłkę nożną w drużynie Southport. Bracia mamy także uprawiali sport. Jej starszy brat, Billie, grał w Marine, niezłej drużynie non-League3 z Crosby, a później wyjechał nawet do Australii, gdzie występował w półprofesjonalnej drużynie Green Gully z Melbourne. Po zakończeniu kariery został tam i nadal mieszka na Antypodach. Inny wujek, Vincent, zagrał nawet jeden mecz w reprezentacji Anglii do lat 15.
Kiedy Morreyowie przyozdabiali ganek domu barwami Evertonu, wystawiali też w oknach wszystkie puchary i medale, jakie zdobywali w różnych imprezach członkowie rodziny. Mama też zaliczała się do niezłych sportsmenek. Była wszechstronna, dobrze biegała, grała też w szkolnej drużynie netballa. Proponowano jej testy w drużynie narodowej, ale jej to aż tak bardzo nie kręciło, tak przynajmniej mi mówi. 3 Mianem non-League określa się w Anglii wszystkie drużyny grające poniżej czwartego poziomu rozgrywek (League Two). Najwyższą (piątą ogółem) klasą rozgrywek non-League jest Football Conference (przyp. red.).
Skończyła szkołę w wieku 16 lat, nie podchodząc do matury, a później zrobiła roczny kurs pisania na maszynie. Liczyła, że zdobędzie pracę w jakimś biurze, ale nigdy jej się to nie udało, więc poszła na bezrobocie.
Tatę poznała tuż po swoich siedemnastych urodzinach. On miał wówczas 20lat. Był wtedy jeszcze aktywnym bokserem i dużo czasu poświęcał treningom. Co wieczór trasa jego joggingu prowadziła obok jej domu na Storrington Avenue. Dziś żartuje, że biegał zbyt wolno i dał się złapać, ale tak naprawdę to ON zaczepił mamę któregoś wieczoru i zaprosił na randkę. Po sześciu miesiącach chodzenia na randki mama zaszła w ciążę . Był to dla niej wielki szok, bo wcześniej ubzdurała sobie, że nigdy nie będzie miała dzieci. To przekonanie nie było bezpodstawne. Kiedy miała sześć lat, przeszła bardzo poważne zapalenie wątroby, spędziła w szpitalu ponad trzy miesiące, ponieważ infekcja rozszerzyła się na wątrobę i nerki. Wszyscy w rodzinie byli przekonani, że jest bezpłodna. Kiedy więc oznajmiła swojej mamie, że zaszła w ciążę , było to wielką niespodzianką. Mimo młodego wieku mamy wszyscy byli z tego powodu szczęśliwi. Babcia była tak zachwycona, że od razu pobiegła do kościoła podziękować Bogu za ten dar i prosić, żeby dziecko urodziło się zdrowe.
Moi rodzice mieszkali osobno, każdy u swoich rodzin, do momentu, aż mama była w siódmym miesiącu ciąży. Dopiero wówczas udało im się załatwić jednopokojowe mieszkanko na Stonebridge Lane, pod numerem 89. To był właśnie mój pierwszy dom. Nie mam stamtąd jednak żadnych wspomnień. Dziś w tym budynku mieści się centrum wychodzenia z uzależnienia od narkotyków.
Urodziłem się 24 października 1985 roku w Fazakerley Hospital. Przyszedłem na świat trzy dni przed terminem i ważyłem 3 900 g. Otrzymałem imię Wayne Mark Rooney. Mark to imię rodzinne. Ojciec, który został opisany w akcie urodzenia jako młody robotnik, był obecny przy porodzie i mówi mi, że było to dla niego wspaniałe doświadczenie. Mama opowiada, że urodziłem się z niebieskimi oczami i gęstą czupryną na głowie w aż trzech kolorach – trochę tam było blond kędziorków, trochę czarnych, a reszta mysich.
Rodzicie pobrali się dopiero siedem miesięcy po moim przyjściu na świat, w czasie kiedy mama znów była w ciąży. Nie był to ślub kościelny. Ksiądz nie zgodził się udzielić ślubu parze, która miała już dziecko i spodziewała się następnego. Ich związek zarejestrowano 21 marca 1987 roku. Z tej okazji wydali przyjęcie na 150 osób, z ciepłym posiłkiem, w pomieszczeniu nad naszym lokalnym pubem „Brewer’s Arms”. Za przyjęcie zapłaciły ich matki, ponieważ rodziców nie byłoby stać na taki wydatek. Mama nie pracowała, opiekowała się mną i szykowała do kolejnego porodu. Ojciec zarabiał w tym czasie jako robotnik 120 funtów tygodniowo, więc oczywiście nie stać ich było również na żaden miesiąc miodowy.
Graeme, mój młodszy brat, urodził się 15 października 1987 roku. Jego pełne imię i nazwisko to Graeme Andrew Sharp Rooney. Graeme Sharp otrzymał na cześć napastnika Evertonu, który był idolem taty. Innym jego ulubionym zawodnikiem w tym czasie był Andy Gray, kolejny legendarny gracz „The Blues” i reprezentacji Szkocji. Mam jeszcze jednego brata, Johna, urodzonego 17 grudnia 1990 roku. Rodzicom zawsze marzyła się córeczka, ale po Johnie nie mieli już więcej dzieci.
W styczniu 1986 roku mama i tata przenieśli się z kawalerki do trzypokojowego mieszkania przy Armill Road. Spędziliśmy tam 12 lat i to właśnie z tej chaty mam najwięcej wspomnień z dzieciństwa. Najlepsze w niej było to, że znajdowała się na tyłach piłkarskiego klubu młodzieżowego „The Gems”, w którym pracował ojciec. Mieli tam asfaltowe boisko i pamiętam, że uwielbiałem wspinać się po ogrodzeniu, żeby przeskoczyć na jego teren i pograć w piłkę.
W wieku czterech lat trafiłem do przedszkola przy Stonebridge Lane Infants School, ale nie jestem w stanie przywołać stamtąd żadnych wspomnień. Mama za to pamięta, że podczas każdego dnia sportu angażowałem się we wszystkie wyścigi – długie, krótkie, z jajkiem na łyżce czy w workach – i wszystkie wygrywałem.
Mama jest świetnym organizatorem i zawsze dbała o wszystkie rodzinne dokumenty. Do dziś przechowuje wszystkie szkolne raporty i świadectwa, moje i moich braci. Każdy zapakowany w foliową koszulkę i uporządkowany. Mój pierwszy szkolny raport pochodzi z 1992 roku, kiedy miałem 6 lat i nadal uczęszczałem do Stonebridge Lane. Jest tam napisane, że potrzebuję „dużo wsparcia w nauce czytania”, ale chwalony jestem za postępy w matematyce: „Szybko przyswaja nowe fakty i ma dobre zdolności umysłowe”.
Wykazywałem też duże zdolności techniczne: „Z upodobaniem składa modele z kart, plastiku i papieru, lubi i świetnie sobie radzi z pieczeniem ciast i szyciem”. Chciałbym wiedzieć gdzie, u diabła, zaginęły po drodze te wszystkie zdolności, gdzież one są dzisiaj?! Generalnie ocena opisowa była pełna pochwał: „Wayne jest lubiany i przez kolegów, i przez koleżanki. Ciężko nad sobą pracuje i rzadko przysparza kłopotów”.
Moje pierwsze porządne wspomnienie, które zresztą co jakiś czas do mnie wraca, pochodzi z okresu, gdy miałem 5 lat. Mój braciszek Greame nagle wybiegł z mieszkania na ulicę, a ja natychmiast za nim pognałem, żeby go sprowadzić z powrotem do domu. Wybiegłem jak stałem, bez butów, w samych skarpetkach i paskudnie otarłem sobie stopę o chodnik, tak okropnie, że paznokieć zlazł mi z dużego palca. I jeszcze dostałem za to klapsa, zdaje się, że od mamy, za to, że byłem tak niezaradny i wychodząc z domu nie włożyłem butów! Niby zwyczajne wspomnienie, ale jakoś na dobre utkwiło mi w pamięci. Mama zwykle dyscyplinowała nas jednym klapsem w tylną część ciała i zazwyczaj za to, że zachowywaliśmy się zbyt głośno. Na ogół wrabiałem braci, że to oni robią hałas. Za to ojciec nigdy nas nie bił, ale też miał u nas wielki autorytet.
Po skończeniu Stonebridge Lane przeniosłem się do katolickiej szkoły podstawowej Our Lady AND St. Swithin’s przy Parkstile Lane w dzielnicy Gillmoss, do której miałem z domu 10 minut na piechotę. Musieliśmy nosić mundurki: czerwone krawaty, szare bluzy i spodnie oraz czarne buty. Noszenie adidasów czy koszulek piłkarskich było zakazane. Mama chodziła do tej samej szkoły i dwie jej dawne nauczycielki, Miss Kelly i Mrs. Guy, uczyły także mnie. Lubiłem bardzo pannę Kelly, ponieważ codziennie dawała najlepiej zachowującemu się dziecku jajko z niespodzianką. Zdarzało mi się je dostawać, choć niestety nie tak często, jak bym chciał.
Przez pierwsze dwa tygodnie w St. Swithin’s nie zamieniłem ani jednego słowa z żadnym z nowych chłopaków, gadałem tylko z dziewczynami. Nie mam pojęcia dlaczego, po prostu lubiłem z nimi przebywać. Kiedy jednak w końcu się zorientowałem, że wszyscy chłopcy grają na szkolnym boisku w piłkę, dołączyłem do nich.
Gdy miałem 6 lat, była w klasie koleżanka, która bardzo mi się podobała. Kiedyś na jej urodziny przyniosłem do szkoły pudełko czekoladowych różyczek, które kupiłem za własne kieszonkowe (a może pożyczyłem pieniądze od mamy?). Powiedziałem nauczycielce o urodzinach, a ona poprosiła, żebym wręczył dziewczynce prezent przy całej klasie. Byłem z tego bardzo zadowolony i czułem się dumny, ale tylko przez chwilę, bo chłopcy zaraz zaczęli wytykać mnie palcami, robić głupie miny i żartować: „A więc to jest twoja dziewczyna, Wayne?”. Od razu zrobiłem się czerwony, było mi głupio jak nigdy dotąd.
Mieliśmy też w klasie dziewczynkę chorą na zespół Downa. Była dwa lata starsza od nas i jako jedynej dziewczynie pozwalaliśmy jej grać z nami w piłkę. Była świetnym, twardym obrońcą, do dziś pamiętam jak mocno kopała mnie po łydkach. Któregoś dnia złapała mnie za palce i nie chciała puścić. Ciągnąłem i ciągnąłem, ale nie mogłem dać rady. Skończyło się na tym, że jeden mi złamała. Ale i tak dobrze ją wspominam, była miłą dziewczyną, czasami ją widuję albo przynajmniej słyszę, co u niej, kiedy odwiedzam Croxteth.
Uwielbiałem St. Swithin’s, wszystkich nauczycieli, nie sprawiałem większych kłopotów i przynosiłem do domu dobre oceny. Na świadectwie z lipca 1995 roku, czyli kiedy miałem 9 lat, czytam, że polubiłem muzykę klasyczną, choć nie mogę tego sobie przypomnieć. Według raportu moim ulubieńcem był Peer Gynt. Czy to ten Norweg, który grał kiedyś w Manchesterze United?
Wygląda na to, że najlepszy byłem z religii: „Wayne potrafi przywołać opowieści z życia Jezusa z wielką dokładnością i detalami. Bierze aktywny udział w dyskusjach i jest pomocny dla innych”. Och, sama prawda, cały ja.
Na świadectwie z następnego roku, kiedy miałem 10 lat, można przeczytać, że „jestem bardzo pewny siebie na matematyce, bardzo szybko i trafnie ogarniam nowy materiał”. Zawsze bardzo lubiłem matematykę. Raport z wychowania fizycznego mówi, że „Wayne jest odrobinę nieopanowany i dla własnego bezpieczeństwa powinien się nauczyć lepiej kontrolować”. Co za policzek! Uwielbiam te referencje: „odrobinę nieopanowany”. Jak oni na to wpadli?
Chociaż uczęszczałem do szkoły katolickiej, rzadko chodziliśmy całą rodziną na niedzielną mszę, raczej tylko na specjalne okazje. Pamiętam, że co tydzień odwiedzał nas ksiądz, który zbierał pieniądze. Oczywiście wierzyłem w Jezusa, rysowałem obrazki z jego życia w szkole i modliłem się do niego niemal co każdy wieczór. Głównie jednak były to modlitwy o zwycięstwa Evertonu w sobotnim meczu.
Do Pierwszej Komunii przystąpiłem w wieku dziewięciu lat. Musiałem przewiesić czerwony pas przez klatkę piersiową i założyć czerwoną muszkę, czego nienawidziłem. Ledwo tylko ceremonia dobiegła końca, wybiegłem z kościoła i zerwałem z siebie obie rzeczy.
W domu miałem to szczęście, że dostałem osobny pokój, podczas gdy Graeme i John musieli dzielić sypialnię. Wcześniej, do piątych urodzin, spałem w łóżku z rodzicami. Podobno dlatego, że bałem się duchów, które „widziałem” na parapecie w moim pokoju. Opowiedziałem o nich jednemu z moich kuzynów, a ON potwierdził, że też je widział – pewnie po to, żeby mnie bardziej wystraszyć. W końcu dałem się namówić na spanie w mojej sypiali, ale zawsze zasypiałem przy włączonym telewizorze i światłach. Lubiłem też dźwięk odkurzacza, łatwo przy nim zapadałem w sen. Mama opowiada, że wieczorami często zabierałem do pokoju odkurzacz, żeby „posprzątać”, a ona pół godziny później znajdowała mnie śpiącego w najlepsze przy włączonym urządzeniu. Kiedy kuzyn dowiedział się o tym, oczywiście nie przepuścił okazji do żartów.
Jeden z przesądnych rytuałów, w który wówczas z kuzynem i pozostałymi chłopakami wierzyliśmy, polegał na tym, że jeśli w zasięgu wzroku pojawił tzw. Benny Bus (obwoźna sprzedaż lodów, słodyczy itp., oznajmiająca przybycie specjalnym sygnałem dźwiękowym – przyp. tłum.), należało natychmiast wskoczyć na najbliższy murek i zaczekać na nim, aż wóz przejedzie, inaczej czekał cię pech.
W tym czasie miałem też inną fobię. Nie mogłem siedzieć w pokoju, w którym były niedomknięte drzwi. Jeśli takie zauważyłem, podnosiłem się z miejsca i je zamykałem, nasłuchując czy zamek „kliknie”, inaczej byłem niespokojny. Czytałem, że „Gazza” (Paul Gascoigne – przyp. tłum.) miał całą masę podobnych przesądów i obsesji, kiedy był młodym chłopcem. W moim przypadku nikt się nimi zbytnio nie przejmował, ani nie traktował poważnie. Nigdy nie miałem jakichś niekontrolowanych zachowań, dobrych czy złych, i rodzice nie mieli się czym martwić.
Fajnie było mieć tylu kuzynów w podobnym wieku, którzy w dodatku mieszkali w okolicy. Zawsze miałem się z kim bawić na ulicy. A jeśli byłem w złym nastroju, czyli w moim zwykłym po sprzeczce z mamą, szedłem za róg do mieszkania babci, mamy ojca. Wpuszczała mnie do siebie i dawała słodycze. Albo odwiedzałem wujka Eugene’a. Wiedziałem, że jestem jego ulubionym siostrzeńcem; zawsze mnie rozpieszczał.
Zdarzało mi się płakać w podstawówce, zazwyczaj dlatego, że chciałem słodyczy i nie mogłem się uspokoić, dopóki mi ich nie dano. W domu nie mieliśmy „śmieciowego” jedzenia, jak batoniki czy chipsy, no – może raz na tydzień. Nie chodziliśmy na frytki czy hamburgery. Ja najbardziej lubiłem makaron, najchętniej z tuńczykiem i sałatką. Moja jedyną słabością były słodycze. Wydawałem na nie całe niewielkie kieszonkowe, starałem się też zdobywać je za darmo. Babcia miała niewielką półciężarówkę, z której sprzedawała słodycze przed domem. Gdy podrosłem, pomagałem jej, odbierając zapłatę w cukierkach.
Kiedyś podczas jazdy na rolkach z moim kuzynem, Stephenem, wywaliłem się i rozciąłem kolano. Gdy się podnosiłem z ziemi, zauważyłem leżący w rynsztoku 10-funtowy banknot. Zdecydowałem, że podzielę się znaleziskiem ze Stephenem, a drugie 5 funtów dałem mamie, żeby wydała na bingo.
W każde letnie wakacje spędzaliśmy tydzień całą rodziną w Butlins. Było nas w klanie Rooneyów tak wielu, że wynajmowaliśmy 40-osobowy autokar, żeby nas tam wszystkich zawiózł. Któregoś razu po powrocie z wakacji zastaliśmy w mieszkaniu prawdziwy potop. Pękła rura i woda zniszczyła nam całą podłogę i sufit. Mama spojrzała w górę i stwierdziła z przekonaniem, że kształt zacieku na suficie ułożył się w znak krzyża. Zdaje się, że uznała to za rodzaj cudu, podobnie jak ci ludzie z Portugalii, Hiszpanii czy skąd tam jeszcze, którzy „widzieli” twarz Jezusa albo Matki Boskiej w rzepie lub kromce chleba. Od razu pobiegła po naszego księdza i zaciągnęła go do domu, żeby sam się przekonał. On jednak był na szczęście realistą, spojrzał więc w górę i stwierdził: „To tylko zaciek, pani Rooney…”
Jako dziecko prawie wcale nie chorowałem, miałem tylko jak każdy odrę i ospę wietrzną. Ale pamiętam wypadek, kiedy rozerwałem sobie kolano prawie do kości na ostrym ogrodzeniu. Musiałem ukryć uraz przed mamą, bo wcześniej wyraźnie mi zabroniła wspinać się na nie. Do dziś pozostała mi blizna po tamtej historii.
Kiedy miałem 6 lat, szkolny lekarz orzekł, że powinienem nosić okulary, bo jedno oko „jest leniwe i nie nadąża”. Przebadano mnie i dobrano specjalne okulary korekcyjne, które miałem przez rok, jednak odmawiałem ich noszenia. Graeme także dostał okulary, ale był mniej zbuntowany niż ja i nosił szkła przez kilka lat. Problem z lewym okiem pozostał mi do dzisiaj. Mam okulary do czytania, ale prawie w ogóle ich nie używam. Wolałem szkła kontaktowe, ale powiedziano mi, że nie skorygują mojej wady, więc odpuściłem.
Kilka razy, w czasach gdy chodziłem do St. Swithin’s, wdałem się w szkolną bijatykę. Pamiętam, że jeden z chłopaków nazywał się Garry i był rok starszy i dużo większy ode mnie. Zdaje się, że walka pozostała nierozstrzygnięta. Innym razem starłem się z kolesiem o imieniu Craig, który był znanym w szkole awanturnikiem. Miał pseudonim „Psycho”, podobnie jak Stuart Pearce, były obrońca reprezentacji Anglii, ale udało mi się ominąć jego gardę i posłać niezły cios. Kłótnia wybuchła o to, czy podczas meczu był gol, czy nie. Każdy z nas tak bardzo chciał wygrać…
Za każdym razem bójkę przerywał nauczyciel, który potem posyłał po nasze matki. Na pretensje mamy odpowiadałem, że przecież robię to, co kazał tata, który powiedział mi, że jeśli mnie ktoś zaczepi, mam nie pękać, ale odpowiadać tym samym. Tak tłumaczyłem się z bójek. W czasach podstawówki byłem nieduży i szczupły, właściwie najmniejszy z rówieśników, ale potrafiłem o siebie zadbać.
Przez długie lata miałem na twarzy okropne piegi. Nienawidziłem ich i marzyłem, żeby znikły. Mama twierdzi, że raz przyłapała mnie w łazience jak próbowałem usunąć je z twarzy za pomocą szczotki drucianej. Nie pamiętam tego, ale byłoby to do mnie podobne. Chciałem się ich pozbyć, bo uważałem, że wyglądam dziecinnie, a nawet dziewczęco. O dziwo, z czasem same zaczęły znikać.
Ostatniego dnia nauki w St. Swithin’s, gdy miałem 11 lat, wszystkie dziewczyny miały łzy w oczach, kiedy żegnały się z chłopakami. Postaraliśmy się o to, żeby nigdy nas nie zapomniały, wypisując markerem nasze imiona na ich koszulkach.
Uwielbiałem chodzić do St. Swithin’s i z przykrością opuszczałem szkolne mury. W domu też czułem się świetnie. Dorastałem w biednej dzielnicy, w której mieszkało sporo ubogich rodzin, ale ja nie miałem poczucia, że moja rodzina jest uboga. Zawsze dostawałem to, o co prosiłem – słodycze, rower czy piłkę, jeśli płakałem wystarczająco długo.
Nasze osiedle już w moich czasach nie było najbezpieczniejszą okolicą, a po tym, jak się wyprowadziłem, zrobiło się jeszcze gorzej. Tak przynajmniej słyszę, bo ja sam nigdy nie miałem poczucia, że to niebezpieczne miejsce. Pamiętam tylko jeden taki przypadek, gdy policja zablokowała całą naszą ulicę. Ścigali uzbrojonego włamywacza, który ukrywał się w naszym domu. W końcu udało im się osaczyć go w budynkach klubowych na tyłach naszego mieszkania.
Moje dzieciństwo było raczej zwyczajne. Nie przydarzyło mi się nic okropnego. Zwykłe życie, jak na dzielnicę w której mieszkaliśmy. Czułem się kochanym dzieckiem, otoczonym dbającymi rodzicami i kupą krewniaków, których bardzo lubiłem. Oczywiście zdarzały się rodzinne kłótnie i spory; czasami ciotki wrzeszczały na siebie, a nawet szarpały się za włosy podczas obiadu, ale następnego dnia znów były najlepszymi przyjaciółkami. Tak to już bywa w wielkich rodzinach. Zwłaszcza irlandzkich – o ile rzeczywiście pochodzimy z Irlandii. Bliscy mogą się ze sobą spierać i kłócić, ale zawsze trzymają się razem.
Jak już wspominałem, kiedy byłem mały, musiałem zasypiać przy świetle albo przy przyjaznych hałasach. Nawet dziś zdarza mi się zapalać przed snem wszystkie lampy, włączać telewizor i… odkurzacz. A jeśli mieszkam w pokoju hotelowym i na wyposażeniu nie ma odkurzacza, zadowalam się suszarką do włosów. Muszę się przyznać ze wstydem, że spaliłem już całe mnóstwo suszarek, które nie wytrzymały pracy przez całą noc…
Coleen, moja narzeczona (dziś już małżonka i matka synka Kaia – przyp. tłum.) nienawidzi tej obsesji. Nie pozwala mi włączać odkurzacza ani nawet wentylatora, kiedy wspólnie zasypiamy. Lecz kiedy tylko zostaję sam albo wyjeżdżam gdzieś z drużyną, nie ma zmiłuj, w ruch idzie wentylator, suszarka albo chociaż klimatyzacja – każdy z tych dźwięków uspokaja mnie i pozwala zasnąć. Wiem, że może się to wam wydać głupie i, szczerze mówiąc, nie ma na to dobrego wyjaśnienia. Spotkałem w życiu tylko jedną osobę, która miała podobne zwyczaje. Był to człowiek, który jako niemowlak był noszony przez mamę w chuście. Często suszyła włosy suszarką, mając go podwieszonego na piersi, stąd to jego rooney.indd 43 2012-02-08 05:10:05 przyzwyczajenie – terkot suszarki przypomina poczucie bezpieczeństwa, daje komfort i pomaga zasnąć. Wydaje mi się, że wielu z nas ma jakiś głupi nawyk, sięgający dzieciństwa, na wyrośniecie z którego potrzebuje lat. Ja, mając 20 lat4, na pewno potrzebuję jeszcze czasu…
[fragment pierwszego rozdziału książki ]