Spotkałem się kiedyś z określeniem, że gdyby książki zawierały nuty, to “Pieśń Lodu i Ognia” byłaby najbardziej znaną etiudą w historii – trudno się z tym nie zgodzić, skoro fani gatunku fantasy nie mają wątpliwości, że powieści George’a R.R. Martina uchodzą za najlepszego w historii całego gatunku. Druga zwrotka tej niezwykłej melodii kontynuuje znakomity poziom pierwszej części, w moim osobistym mniemaniu nawet go przewyższa. Starcie królów to prawdziwa uczta literacka w moich oczach, która wciągnęła mnie bez reszty i sprawiła, że cały miniony weekend miałem wyjęty z życia! Czy żałuje czasu spędzonego nad książką? Żałuję, że sięgnąłem po nią z takim poślizgiem 😊
Czym zaskoczyło mnie “Starcie Królów” Na pewno spodziewałem się kontynuacji przygód ulubionych bohaterów, tym czasem odkryłem historię dwóch zupełnie nowych, które autor udanie wplótł w całą fabułę i nadał im tym razem wiodącą rolę - mowa oczywiście o - Theonie Greyjoyu oraz Davosie znanym również jako “Cebulowy Rycerz”. Zmartwię jednak czytelników w Polsce, bowiem tytuł “Cebluowego Rycerza” nijak nie nawiązuje do ulubionych warzyw naszych rodaków, stanowi jedynie kolejny popis szalonej wyobraźni w wykonaniu mistrza gatunku, George R.R. Martin. Wyobraźnia ta sięga daleko, dlatego też autor zmienia w drugiej części serii perspektywę i możemy śledzić narrację z perspektywy wyżej wspomnianych postaci, co zmienia pogląd na całą fabułę opisaną w pierwszej części i pozwala nieco lepiej zrozumieć dalszy bieg historii ukryty między słowami autora. Uczciwie przyznam, że żadna z przytoczonych wcześniej postaci nie zyskała sobie mojego szczególnego uznania, zwłaszcza mowa tu o Theonie, który prezentuje się raczej jako zapatrzony w siebie, narcystycznie usposobiony głupek, chociaż w pierwszej części niewiele na to wskazywało, a jego relacja z Robbem Starkiem pozwalała raczej wierzyć, że Theon będzie pozytywnie odbierana przez czytelników postacią. Wygląda na to, że George R.R. Martin znowu zagrał nam na nosie! W “Starciu królów” wychodzi na to, że Theon to w gruncie rzeczy biedny zakładnik, który pragnie ponad wszystko doznać w końcu miłości oraz podziwy, szczególnie ze strony bliskich mu osób, tutaj jego ojciec wysuwa się na pierwszy plan w tym zakresie. Theon chce również wyjść w końcu z ścienia i na nowo stać się jednym z Żelaznych Ludzi, co wiąże się z koniecznością zdobycia zaszczytów, tytułów oraz władzy. Wydaje się jednak, że zależy mu najbardziej na szacunku, którym nie obdarzają go jego bliscy, a droga jaką musi pokonać, aby to zmienić, jest długa i wyboista. Na tej właśnie drodze nasz bohater traci zupełnie rozum, jego rozsadek zdaje się ustępować chciwości, tym samym konsekwentnie zmierza w pułapkę swoich własnych słabości. Czy ta historia coś wam przypomina? Bo ja miałem wrażenie, że George R.R. Martin mówi na podstawie Theona o każdym z nas!
A co z Davosem? Perspektywa, za sprawą której poznajemy świat jego oczami nie wydała mi się szczególnie pociągająca, ale to nie ma nic wspólnego z warsztatem autora ani pomysłem na tą postać, a jedynie jest symbolem moich uprzedzeń, które skupiły się na Davosie, a szerzej dotyczą postaci Stannisa Baratheona i wspomniany wyżej Cebulowy Rycerz w niczym tu specjalnie mi nie zawinił 😉
Skoro już napisałem, jaki pomysł na narracje miał George R.R. Martin, to czas przejść do najważniejszego, czyli fabuły “Starcia królów”. Znacie powiedzenie “Umarł król, niech żyje król? Często można je spotkać przy projekcji filmów tematycznie związanych ze średniowieczem, a taka analogia wydaje się jak najbardziej uzasadniona dla kolejnej części cyklu w świecie Żelaznego Tronu. Skoro umarł król, i król żyje, to pojawia się jednak pytanie: który król? Pretendentów do takiego miana jest przynajmniej kilku i każdy z nich w swoim osobistym mniemaniu uważa, że jego prawa do tronu są ważniejsze od pozostałych. Brzmi jak nieporozumienie przedszkolaków? Nie dajcie się zwieść, tutaj gra toczy się nie tylko na śmierć i życie, ale przede wszystkim związana jest z historycznymi perypetiami rodów starszych niż Katedra na Wawelu!
Pierwsza część “Gry o Tron” skończyła się śmiercią Roberta Baratheona. Jej następstwem był potężny chaos we wszystkich Siedmiu Królestwach, gdzie śmierć, wojna i głód dały się we znaki wszystkim ich mieszkańcom. Zycie jednak nie znosi próżni i szybko w miejsce wspomnianego wyżej Roberta pojawia się czterech nowych królów, a Ci nie czekają, tylko od razu wypowiadają sobie nawzajem wojnę i toczą walkę o schedę po zmarłym władcy. Czy jednak rzecz dotyczy tylko władzy? Niekoniecznie, motywacje poszczególnych postaci są różne, choć niewątpliwie wszystkie je łączy pragnienie udowodnienia innym, że bardziej zasługują na władzę i tytuł jednego władcy we wszystkich Siedmiu Królestwach.
Przejdźmy teraz do omówienia każdego z pretendentów, to oni bowiem stoją za tytułem drugiej części, czyli “Starciem Królów”.
Na pierwszy ogień idzie Joffrey Baratheon – w recenzowanej książce jest on przedstawiany jako jedyny prawowity król, któremu należy się tron po śmierci Roberta Baratheona, co można wywnioskować po samej zbieżności nazwisk. W świecie “Gry o Tron” nic jednak nie jest proste i oczywiste – w imieniu Joffreya władzę sprawuje jego matka - królowa regentka - Cersei, wujek Joffreya, czyli Tyrion oraz mała rada, która jednak nie ma wiele do powiedzenia i jej obecność służy raczej uwiarygodnieniu działań całego towarzystwa, zmierzającego to wyeliminowania pozostałych pretendentów do tronu. Młody król słynie z brutalności, na widok krwi nierzadko wybucha entuzjazmem, pozostałe obowiązku związane z przyszłym królowaniem nie cieszą się jego zainteresowaniem, co oczywiście szybko powoduje, że chłopak zyskuje wielu wrogów również na królewskim dworze. Na tym tle zdecydowanie lepiej wypada Tyrion, który w osobliwy sposób próbuje ogarnąć chaos jaki powstał po śmierci starego króla, jednocześnie czyni starania, aby okiełznać przyszłego władcę i nauczyć go radzenia sobie z ludźmi, widzi w tym bowiem klucz do skutecznego rządzenia, zwłaszcza w czasach chaosu i nieustannej walki o Żelazny Tron. Interesującym wątkiem były relacje pomiędzy Tyrionem oraz Cersei, gdzie pozornie wydają się oni ze sobą współpracować, w rzeczywistości jednak wzajemnie się szpiegują, podrzucają sobie świnie (to metafora 😀) i każde z nich snuje własne spiski i teorie w przedmiocie dalszych losów królestwa – jednym słowem, mimo że są rodzeństwem, ich drogi mocno się rozjeżdżają w momencie objęcia władzy w imieniu małoletniego Joffreya.
Kolejnym pretendentem do tytułu władcy absolutnego nad Siedmioma Królestwami jest Robb Stark, król północy. Wspominałem wcześniej, że trytowe “Starcie Królów” to niezwykła rozgrywka, gdzie tłem dla zmagań między potencjalnymi władcami jest władza, jednak na pierwszy plan wysuwają się często bardzo indywidualne motywacje. Dobrym przykładem jest właśnie rzeczony Robb Stark, który w istocie chce pomścić ojca, uwolnić z niewoli swoje siostry i na zawsze oddzielić ziemie północy od reszty kraju, aby położyć kres wojnie i z dystansem patrzeć, jak pozostałe krainy wzajemnie się wykrwawiają. Szlachetna postawa? W tych okolicznościach jak najbardziej, książki George’a R.R. Martina nie przedstawiają bowiem bohaterów bez skazy, przeciwnie, maja oni skomplikowane struktury osobowości, a czyste dobro właściwie nie istnieje, podobnie zresztą, jak czyste zło. Robb widząc wokół siebie ludzi pogrążonych w odmętach szaleństwa, zdecydowany jest porzucić marzenia o Żelaznym Tronie na rzecz spokoju jego poddanych, rodziny i całego Królestwa Północy. Na tle innych władców jego oczekiwania nie wydają się wygórowane, a jednak to właśnie postać Robba Starka cieszy się wsród fanów fantasy szczególnym uznaniem, może jednak wszyscy mamy słabość, bo bohaterów o dobrym sercu, choć częściej kibicujemy tym parszywym i wrednym postaciom?
Kolejnym, trzecim jegomościem roszczącym sobie prawa do tronu jest Stannis Baratheon, za którym stoją magiczne moce. Czerwona kapłanka o imieniu Melisandre stała się jego najważniejszym doradcą, a jest to kobieta, której wielu się boi – dysponuje ona czarnymi mocami i nie waha się przed ich użyciem, jeśli jest to wskazane do osiągniecia celu. Jaki jest ten cel? Tego w “Starciu królów” nie wyjaśniono, zakładam jednak, że George R.R. Martin uczyni to w kolejnych częściach, o ile bowiem wiele postaci przewijających się w książce ma swoją role do odegrania i wcześniej czy później umiera, o tyle Czerwona Kapłanka wydaje się rosnąc w siłę i co raz częściej podejrzewam ją o rolę pierwszoplanową w całej serii!
Czwarte miejsce wsród towarzystwa zaangażowanego w “Starcie Królów” przypadło na rzecz Renlego Baratheona. Ten to się dopiero ustawił! Wziął bowiem za zonę lady Margaery Tyrell, a to z kolei pozwoliło mu liczyć na wsparcie członków Wysogrodu. Baratheon zwołuje potężną armię i powoli, acz konsekwentnie zmierza w kierunku Królewskiej Przystani. Rzuca się w oczy jego pewność siebie – kolejne bitwy przeplata ucztami, turniejami rycerskimi, nie zawsze również pozostaje wierny swojej żonie, czyli... Gra o Tron w pełnej krasie 😀
Ostatnie miejsce nie ma nic wspólnego z kindersztuba i przypada na rzecz Daenerys Targaryen, która znajduje się w “Starciu Królów” z dala od Królewskiej Przystani, gdzieś daleko za morzem. Jej postać skutecznie elektryzuje fanów, zwłaszcza męskiej części publiczności, wydaje się bowiem nie tylko piękna, ale również wrażliwą i mądra kobietą. To jednak pozory, Deanerys dobrze wie co robi, matka smoków pragnie odzyskać Żelazny Tron wszystkich Siedmiu Królestw. Interesującym wydał mi się fakt, że w związku z tą postacią George R.R. Martin przynajmniej w pierwszych dwóch częściach stworzył tak osobny wątek, że w innej serii książek jej losy śmiało mogłyby zostać wydane jako dodatek. To się zmienia z biegiem czasu, ale w “Starciu królów” ma ona niewielkie pojęcie o chaosie, który ma miejsce w jej ojczyźnie, tym samym jej plany wydają się skazane na porażkę w obliczu determinacji pozostałych królów. Skoro jednak wymieniłem ją jako ostatnią w całym towarzystwie, a sam George R.R. Martin długo pozostawia ją w cieniu pozostałych, to możecie mieć pewność, że właśnie Matka Smoków będzie kluczową postacią dla dalsze fabuły!
Mógłbym jeszcze wymienić kolejnego pretendenta, choć jego rola wydaje się mocno marginalizowana i nie ogniskuje on początkowo uwagi czytelnika. Balon Greyjoy, czyli lord wszystkich Żelaznych Wysp, którego intencją jest objąć swoim panowaniem królestwa północy. Tymczasem już za murem powstanie organizuje niejaki Mance Ryder, który przedstawia się światu jako samozwańczy Król za Murem, raz po raz uderzający w członków Nocnej Straży, co ma swoje konsekwencje w drugiej części recenzowanej książki, gdy słowa “Winter is coming” niebezpiecznie zaczynają się materializować.
Zabawne, że przedstawiłem wam całkiem wyczerpująco szereg postaci, wokół których toczy się akcja “Starcia królów”, a tak naprawdę niewiele powiedziałem o samej fabule! Jak to możliwe? Stoi za tym geniusz George’a R.R. Martina, który kreśli na łamach książki wyjątkowo skomplikowane intrygi, gdzie każda kolejna strona potrafi przynieść zwrot akcji i wywrócić stolik, na którym toczy się tytułowa “Gra o Tron”. We wszystkich Siedmiu Królestwach widać chaos, a walka nierzadko ma bratobójczy charakter, kolejni żołnierze giną, palą miasta i gwałcą niewiasty, nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Postronni ludzie w tej opowieści cierpią najbardziej, co rusz doznając krzywd ze strony kolejnych armii i nie sposób się ukryć przed tą całą pożogą - przypomina mi to dzieje naszej I Rzeczypospolitej, choć nie opisane przez Sienkiewicza w “Ogniem i Mieczem”, raczej oparte na źródłach historycznych. Czy George R.R. Martin inspirował się naszą historią? Wątpię, inaczej pewnie napisałby alternatywną wersję “Wiedźmina” 😉
“Starcie królów” zdaje się kontynuować styl i tonacje widoczną w “Grze o tron”, choć w mojej ocenie George R.R. Martin rozwinął swój styl i wprowadził kilka elementów, które wpływają na jeszcze większa przyjemność z obcowania z jego twórczością. Bohaterowie ewoluują, podejmują trudne wybory, co raz lepiej też poznają zasady jakie związane są z tytułową “Grą o Tron”. Trudno jednak czytać prozę autora jako “guilty pleasure”, bowiem ilość wątków i nagłych zwrotów akcji wymaga od czytelników uwagi i skupienia, inaczej można łatwo przepaść w gąszczu spisków oraz intryg, stracić rozeznanie kto z kim idzie przeciwko komu. Z drugiej strony nie wymaga to wszystko ze strony czytelnika zaangażowania, bowiem George R.R. Martin robi wiele, aby jego kolejne powieści wychodziły naprzeciw fanom i spełniały pokładane w nich oczekiwania. Jako przykład mogę podać fragment związany z oblężeniem Królewskiej Przystani, który śledzimy oczami Davosa, Tyriona oraz Sansy – przypominał mi nieco ostatnią część: Władcy Pierścieni” i oblężenie Helmowego Jaru, ale to najpewniej spaczenie książkami fantasy, gdzie podobne porównania nasuwają się samoistnie. Czy to źle? Ależ skąd, jeśli czerpać inspiracje to od najlepszych, a Martin i Tolkiem to dwie ikony gatunku!
W sumie mało powiedziałem o Sansie, tymczasem nie tylko śledzimy narracje jej oczami, ale również ów postać szalenie się rozwijają na naszych, czytelniczych oczach. Młoda dziewczyna przezywa swoją pierwsza menstruację, co dla samej fabuły ma istotne znaczenie – przeznaczona jest wszak przyszłemu królowi i wspomniane wydarzenie czyni ją w tym zakresie gotową. Gotowa bynajmniej nie jest jednak duchowo, zdaje sobie bowiem sprawę, że aby przeżyć, musi stać się silną królową. Poznaliśmy ja w pierwszej części jako dziecko, tymczasem rozkwita niczym motyl na wiosnę i pozbywa się niebezpiecznych złudzeń na temat otaczającego ją świata, zwłaszcza w zakresie rzekomo potencjalnej postawy rycerzy na służbie wszystkich Siedmiu Królestw. Niewiele z niej zostaje dziecka, uczy się z powodzeniem kłamać, jest też co raz bardziej ostrożniejsza, jednym słowem: przestaje być głupiutka i naiwna, a jej co raz częściej udane próby ułożenia sobie życia w Królewskiej Przystani to udana podróż literacka o której czytało mi się wyjątkowo przyjemnie.
Zmierzając nieuchronnie do podsumowania, warto zauważyć, że George R.R. Martin wysoko postawił poprzeczkę kolejnym pokoleniom pisarzy z gatunku fantasy. To wielka sztuka, że autor powołuje do życia swoich bohaterów nie tylko na łamach książek, ale równie skutecznie rozpalając wyobraźnię swoich czytelników. Z kadzą kolejną stroną emocje związane z fabuła wzbierają niczym fale na oceanie. Każda śmierć w “Starciu królów” to zaskoczenie, które niekiedy przynosi ulgę czytelnikowi, innym znów razem wielkie rozczarowanie, zwłaszcza gdy mowa o postaciach, które zdążyliśmy polubić! Niewątpliwie “Starcie królów” dedykowane jest przede wszystkim czytelnikom znającym pierwszą część serii, ciężko w tej sytuacji w obliczu bogactwa twórczości sięgać po drugą książkę nie mając należytego w tym zakresie przygotowania wynikającego z historii opisanej w “Grze o Tron”. Książki George’a R.R. Martina są jak pudełko czekoladek, parafrazując Forresta Gumpa – nie wiadomo, którą aktualnie wyciągniesz, ale dopiero wszystkie razem tworzą niesamowite uniwersum, które na stale weszło do naszej popkultury i dziś utożsamiane jest z najwybitniejszym osiągnieciem w zakresie literatury gatunku fantasy. Nie pytaj więc, czy warto przeczytać “Grę o Tron”, zrób raczej rachunek sumienia, dlaczego nie przeczytałem jej wcześniej drogi czytelniku 😀