InPost Paczkomaty 24/7
13.99 zł
Darmowa dostawa od 190 zł
Stan książek
Nasze książki są dokładnie sprawdzone i jasno określamy stan każdej z nich.
Nowa
Książka nowa.Używany - jak nowa
Niezauważalne lub prawie niezauważalne ślady używania. Książkę ciężko odróżnić od nowej pozycji.Używany - dobry
Normalne ślady używania wynikające z kartkowania podczas czytania, brak większych uszkodzeń lub zagięć.Używany - widoczne ślady użytkowania
zagięte rogi, przyniszczona okładka, książka posiada wszystkie strony.DODAJ DO LISTY ŻYCZEŃ
Masz tę lub inne książki?
Sprzedaj je u nas
DODAJ DO LISTY ŻYCZEŃ
Masz tę lub inne książki?
Sprzedaj je u nas
Lilie wydmowe były w tym roku rzadsze niż kiedykolwiek, schodząc na plażę skręcił więc w lewo, żeby sprawdzić czy w końcu zalśniły po swojemu, czyli pełnym, onieśmielającym blaskiem cynkowej bieli. W poprzednich latach rosły pojedynczo albo w małych gromadach, w przestrzeniach czystych i brudnych, bez różnicy. W lesie, w splendorach nasłonecznionych polan, przy kościółku, śmietniku, gdzie tylko chciały i gdzie same postanowiły, że będą. Trochę wszędzie. Jak gdyby uznając, że na świat właśnie przyszedł ich czas. Unikały tylko bezwzględnie miejskich trawników przeczuwając może, że ścisła ochrona, która łamiącym prawo każe płacić wysokie mandaty, nie ma władzy ich chronić. Lucjan był w nich zakochany od kiedy przyjechali pierwszy raz do Maremmy, kilkanaście lat temu. Tamtego razu pierwszego dnia nie było ich wcale, lecz już drugiego las zapłonął niezliczonymi paleniskami ich bieli. Od czasu tego nieoczekiwanego widowiska nauczył się czekać na nie, rozpoznawać, przewidywać poranki rozkwitu. Pierwszego lipca było na nie za wcześnie. W poszyciu ledwie tliły się nieoczywiste zwiastuny święta, na które liczył przez cały rok od wyjazdu, jak gdyby gniazda liści zielonożółtą opieszałością ćwiczyły go w cnocie wyczekiwania, dla jeszcze większej radości daru.
Wybierz stan zużycia:
WIĘCEJ O SKALI
Lilie wydmowe były w tym roku rzadsze niż kiedykolwiek, schodząc na plażę skręcił więc w lewo, żeby sprawdzić czy w końcu zalśniły po swojemu, czyli pełnym, onieśmielającym blaskiem cynkowej bieli. W poprzednich latach rosły pojedynczo albo w małych gromadach, w przestrzeniach czystych i brudnych, bez różnicy. W lesie, w splendorach nasłonecznionych polan, przy kościółku, śmietniku, gdzie tylko chciały i gdzie same postanowiły, że będą. Trochę wszędzie. Jak gdyby uznając, że na świat właśnie przyszedł ich czas. Unikały tylko bezwzględnie miejskich trawników przeczuwając może, że ścisła ochrona, która łamiącym prawo każe płacić wysokie mandaty, nie ma władzy ich chronić. Lucjan był w nich zakochany od kiedy przyjechali pierwszy raz do Maremmy, kilkanaście lat temu. Tamtego razu pierwszego dnia nie było ich wcale, lecz już drugiego las zapłonął niezliczonymi paleniskami ich bieli. Od czasu tego nieoczekiwanego widowiska nauczył się czekać na nie, rozpoznawać, przewidywać poranki rozkwitu. Pierwszego lipca było na nie za wcześnie. W poszyciu ledwie tliły się nieoczywiste zwiastuny święta, na które liczył przez cały rok od wyjazdu, jak gdyby gniazda liści zielonożółtą opieszałością ćwiczyły go w cnocie wyczekiwania, dla jeszcze większej radości daru.