Mieszkam w Krakowie od października, przeprowadziłam się tutaj na studia i nie tak wyobrażałam sobie pierwsze miesiące nowego etapu w życiu. Wczoraj spadły na Polskę dwie rakiety, prawdopodobnie wystrzelone przez Rosję, a jako że pochodzę z okolic Lublina, sytuacja ta mocno się na mnie odbiła i nie mogłam zasnąć w nocy. Myśli kotłują mi się w głowie, pierwszy raz w życiu poczułam chyba na własnej skórze, że świat, jaki znaliśmy, zmienił się i nigdy nie będzie już taki sam. Koleżanka, z którą rozmawiałam na skajpie rano do kawki, zaproponowała, abym skupiła się na książkach, które tak lubię — połowa listopada, za oknem dżdżysta pogoda, a wykłady nieobowiązkowe, w przeciwieństwie do ulubionej kawy. W takim oto anturażu pisze recenzję książki, którą skończyłam czytać w niedzielne popołudnie - „Balwierz” Katarzyny Bondy zaskoczył mnie nie tylko enigmatycznym tytułem. Szósty z kolei tom sagi o Hubercie Meyerze przyniósł mi spodziewane emocje, miałam wrażenie, że im dalej w las tym robi się ciekawiej. Najpopularniejsza Polska autorka doszła do momentu, w którym trudno już udawać, że znajomość poprzednich części nie jest potrzebna, aby czerpać radość i satysfakcję z kolejnych odsłon perypetii policyjnego profilera. Wydaje mi się, że szczególnie dwie poprzednie części cyklu, czyli „Nikt nie musi wiedzieć oraz „Klatką dla niewinnych" sporo zmieniły w tym zakresie, wszak wcześniej kolejne książki Bondy można było czytać bez związku z poprzednimi. Jako że jednak jest to już szósta część, sporo w międzyczasie się wydarzyło, dane było nam poznać tajemnice samego Meyera, prokurator Rudy czy też mocno osobliwą relację między tą dwójką, której tłem zwykle są wyjątkowo skomplikowane sprawy natury kryminalnej. To wszystko pomaga zrozumieć sposób myślenia głównego bohatera oraz postawę osób z jego otoczenia, gdzie przyjaciół i wrogów dzieli od siebie tylko jedna, zła decyzja. Jesień to czas podsumowań, wykorzystam go, aby rozliczyć się z twórczością Katarzyny Bondy. Łapcie za kubek z kawą i do dzieła, będzie co czytać ?.
Kilka lat temu, po przeczytaniu książki „Zielona Mila” Stephana Kinga, zastanawiałam się, czy doczekam się równie interesujących i wciągających kryminałów od rodzimych autorów. Jakiś czas temu wpadły mi w ręce ciekawe badania antropologów, prowadzone na wyspie Bali — okazało się, że ludzie na całym świecie, niezależnie od uwarunkowań cywilizacyjnych i kulturowych, podobnie odczuwają emocje. Radość, ciekawość, obawa czy strach – wszystkie te emocje są wpisane w naszą naturę. Wspomniana wyżej „Zielona mila” okazała się wspaniałym, literackim doświadczeniem również przez fakt, że budziła we mnie szeroką paletę emocji i właśnie takie książki zyskują światowy rozgłos: ruszają, poruszają i wzruszają czytelników. Krótko po zachwytach nad „Zieloną Milą” zarówno w literackiej, jak i kinowej wersji, dałam szansę książką Remigiusza Mroza. Joanna Chyłka stała się postacią kultową, a przez pierwsze lata była wszędzie — rozmawiano o niej w tramwaju, w kawiarni czy w szkolnych ławkach, bez wątpienia polski autor wyciągnął na światło dzienne nową postać w polskiej literaturze kryminału. Powiew świeżości i mi się udzielił, pochłaniałam kolejne tomy i zarywałam noce kosztem nauki czy życia towarzyskiego, a moja rodzina coraz głośniej zaczęła się zastanawiać, czy to jeszcze hobby, czy już obłęd i szaleństwo. I kiedy wydawało mi się, że w dziedzinie polskiego kryminału dokonała się rewolucja, pojawiła się Katarzyna Bonda i poszła o krok dalej aniżeli Remigiusz Mróz. Dziś po latach jeszcze bardziej nie mam wątpliwości, że wprowadzenie do kanonu kryminalnych historii postaci Huberta Meyera, zmieniło mój pogląd na rodzimych autorów. A wszystko zaczęło się od sprawy, związanej z Niną Frank.
Wydawnictwo „Muza” współpracujące z Katarzyną Bondą, często umieszcza w blurbie lub obwolucie kolejnych książek informacje, że książki należące do serii z Hubertem Meyerem mogą być czytane w dowolnej kolejności. Jest to prawda... do czasu. „Balwierz” okazał się w moich oczach pierwszą powieścią z policyjnym profilerem w roli głównej, która otwarcie nawiązywała do poprzednich części cyklu. Oczywiście przez ten czas dane nam było poznać lepiej bohaterów, styl i pomysłu Katarzyny Bondy na prowadzenie narracji, przypominało to jednak chaotycznie rozrzucone puzzle na podłodze. Miałam poczucie, jak gdyby sama autorka z ciekawością opisywała perypetie swojego bohatera, poszukując odpowiedzi na pytanie, kim naprawdę jest. Szósta część serii porządkuje wiele faktów z życia Meyera, co jest o tyle istotne, że w poprzednich odsłonach autorka sporo eksperymentowała z postacią głównego bohatera. Pamiętam pierwsze spotkanie z Meyerem w książce „Sprawa Niny Frank”. Miałam wrażenie, że Katarzyna Bonda napisała historię, jaką ZAWSZE chciałam przeczytać, serio! Nigdy nie lubiłam filmów w stylu „Rambo”, czyli samotny, przypakowany jegomość rzuca wyzwaniu całego światu i pokonuje armię „złych” ludzi. Nie wiedzieć czemu, podobny motyw jest dość często spotykany w kryminałach, a najlepszym tego przykładem jest popularność serii z Jackiem Reacherem, autorstwa Lee Childa. Amazon z rozmachem prowadził kampanię reklamową wokół serialu z Reacherem, czyli zapotrzebowanie na takich bohaterów nie słabnie, zmieniają się tylko czasy oraz ich zabawki. O wiele większą ciekawość budzą we mnie postacie, które wydają się nieodgadnione, tajemnicze i enigmatyczne, i zyskują dopiero na bliższym poznaniu. Takim bohaterem bez wątpienia okazał się Meyer już w pierwszej części cyklu Katarzyny Bondy. Pomysł na fabułę być intrygujący. Tytułowa Nina Frank to bohaterka popularnego serialu, gdzie gra zakonnicę i wzór cnót wszelakich. W rzeczywistości Nina, to tak naprawdę Agnieszka, a jej życie przeplatają podróże między Warszawą, gdzie pracuje i udziela wywiadów, oraz Hajnówką, małą wsią na Podlasiu, w której Aga ma dom i mocno baluje, szukając wytchnienia od wielkomiejskiego świata. Nikomu wcześniej tego nie mówiłam, niemniej, kiedy sięgałam po niektóre tomy Chyłki Remigiusza Mroza, miałam czasem poważną zagwozdkę z pomysłami autora. Mrozowi zdarzało się odlecieć w kosmiczne rejony z pomysłami na fabułę, autor spotykał się jednak ze zrozumieniem, mowa przecież o najbardziej szalonej pani adwokat w Polsce. Katarzyna Bonda nie popełnia tych błędów, prowadzi imponujące prace w przedmiocie gromadzenia informacji oraz researchu, przede wszystkim jednak tworzy spójne i wiarygodne historie. „Sprawa Niny Frank” była pierwsza z nich i kończąc tę powieść, miałam wrażenie, że wszystko się w niej zgadza i niczego w niej nie brakuje. Koncepcja z odtwarzaniem życia zamordowanej kobiety na podstawie jej pamiętnik, czytanego przez policyjnego profilera i psychologa, okazała się prawdziwym strzał w dziesiątkę. Miałam nutkę obawy, że seria ta z czasem zabrnie w jakieś dziwne rejony, jednak kolejne lata udowodniły, że Katarzyna Bonda jest dziś przede wszystkim mądrą pisarką. Daje się obnażyć Hubertowi Meyerowi, choć trzyma go na krótkiej smyczy.
Kolejna część serii z profilerem policyjnym okazała się nie mniej zaskakująca. „Tylko martwi nie kłamią” przeniosło nas w nieco inne rejony Polski i autorka znakomicie wykorzystała to, aby przedstawić cienie i blaski naszego społeczeństwa. To o tyle ważne, że kryminały Katarzyny Bondy przeplatane są komentarzami autorki wobec naszej współczesnej rzeczywistości, polska pisarka śmiało również sięga po wątki humorystyczne, dające oddech od kryminalnej intrygi i kolejnych morderstw. Nie będę się to szeroko rozpisywać o kolejnych częściach, wspomnę tylko najważniejsze cechy każdej z kolejnych książek, ukryte w nich przesłanie będzie miało wpływ na percepcję „Balwierza”. Powieść „Tylko martwi nie kłamią” pozostaje w mojej ocenie ważną dla dalszej fabuły z dwóch powodów. Pierwszy z nich dotyczy osoby Weroniki Rudy. Pani Prokurator pojawia się regularnie w kolejnych częściach, jednak to druga odsłona tej sagi przedstawiła nam ją w mrocznym świetle. Przeszłości kobiety została naznaczona poważną traumą, a wspomnienia o niej wracają przez fakt pojawienia się Huberta Meyera w jej życiu. Kobieta przed laty weszła w fatalny związek, a konsekwencje tamtych decyzji ciągną się za nią po dziś. Poznajemy przeszłość prokurator Rudy za sprawą licznych retrospekcji, o których możemy przeczytać w książce, są to mocne fragmenty, które pozostają w wyobraźni czytelnika. Warto wspomnieć również o Waldemarze Szerszeniu, policjancie, którego wątek wydaje mi się wyjątkowo słodko-gorzki w całej tej historii. Dlaczego? Kto przeczytał, ten wie, a niezorientowanym powiem, że Waldek reprezentuje wszystkie cechy, o których można usłyszeć w weekendy nocą na ulicy Szewskiej. Mówiąc w wielkim skrócie, nie jest postrzegany przez otoczenie za zbyt bystrego oraz inteligentnego, czy słusznie? Polecam sięgnąć po książkę „Tylko martwi nie kłamią”, aby osobiście się przekonać ?
W każdej z poprzednich części Meyer został przedstawiony nieco inaczej, jednak największy eksperyment w zakresie głównego bohatera, autorka dokonała w powieści „Florystka”. Trzecia część sagi o policyjnym profilerze była dla mnie nie lada zaskoczeniem. W sumie, jeśli spodziewam się niespodzianek od Katarzyny Bondy i je dostaje, to trudno pozostawać zaskoczonym, niemniej autorka potrafi zaoferować czytelnikowi więcej, niż ten się spodziewa. Liczyłam na ciekawą, kryminalną opowieść przedstawioną znowu na rubieżach naszego kraju (1 część) albo w samym jego centrum (2 część), tymczasem polska pisarka zaskoczyła zupełnie nowymi pomysłami, wrzucając do swoich kryminałów rzadko widywane w rodzimej literaturze elementy horroru i prawdziwej grozy! Wszystko to związane było z tytułową florystką, która okazała się kobietą o unikalnych talentach. Powieść „Florystka” jest w mojej opinii ważna dla zrozumienia osoby samego Huberta Meyera. Kilkadziesiąt pierwszych stron książki to w istocie... portret psychologiczny policyjnego profilera. Nie oczekujcie jednak zwierzeń głównego bohatera – autorka wzorowała się na faktycznej postaci, bardzo zasłużonej dla polskiej kryminalistyki, Bogdanie Lachu. Człowiek ten od pierwszych kontaktów z Katarzyną Bonda wywołał na autorce wrażenie tajemniczej postaci i dokładnie tak samo polska pisarka kreśli postać Huberta Meyera. Poznajemy głównego bohatera przede wszystkim za sprawą jego interakcji z innym. Kobiety w życiu policyjnego profilera odgrywają istotną rolę, a we „Florystce” widzimy w głównym bohaterze człowieka mocno doświadczonego przez życie, bliskiego rezygnacji i pogrążonego w refleksjach nad własnym życiem w oparach alkoholowej libacji. Hubert Meyer podejmuje się śledztwa w sprawie zaginionej, dziewięcioletniej Zosi i znowu Katarzyna Bonda przedstawia fascynująca historię w różnych odcieniach szarości. Powieści autorki rzadko pozostawiają po sobie czarno-białe ślady.
Jak wspominałam na wstępie, w miniony weekend przeczytałam powieść „Balwierz” i po raz kolejny przekonałam się, że Katarzyna Bonda znakomicie prowadzi czytelników przez serię z najsłynniejszym polskim profilerem policyjnym. Zacznę przewrotnie, bo od końca – epilog „Balwierza” wbija dosłownie w fotel. To wielka sztuka, utrzymać uwagę i zainteresowanie czytelników przez wszystkie tomy w cyklu, szósta część nie tylko udowadnia, że Katarzyna Bonda ma znakomity warsztat, ale również daje świadectwo niezwykłej wyobraźni i przemyślanych intryg, jakie proponuje nam polska pisarka. Gdzie tym razem lądujemy z Hubertem Meyerem? Autorka po raz kolejny zaprasza czytelników na obrzeża wielkiego świata, tym razem będzie to dorzecze rzeki Narew. Niespodzianką okazał się fakt, że tym razem to nie prokurator Rudy ściąga Meyera, aby rozwiązał kłopoty, lecz... kłopoty znajdują go same podczas jego pobytu nieopodal Puszczy Białowieskiej. Meyer po trudnych wydarzeniach z minionych dwóch tomów i bójce z Kołymskim postanowił swoim zwyczajem zaszyć się przed ciekawskimi spojrzeniami ludzi. W tym celu udaje się do niewielkiej chatki położonej na Podlasiu, gdzie jego policyjny kolega ma domek letniskowy. Sytuacja nieco podobna do tej opisanej we „Florystce” - policyjny profiler jako rozsądny mężczyzna, zdaje sobie sprawę ze swojej niewesołej sytuacji życiowej i potrzebuje czasu, aby przemyśleć i poukładać sobie w głowie kolejne krotki w przyszłości. Czas i spokój to jednak ostatnie rzeczy, o które można podejrzewać głównego bohatera powieści Katarzyny Bondy — wkrótce okazuje się, że w okolicy popełniono jednej nocy dwie brutalne i krwawe zbrodnie. Pierwsze z morderstw zostało dokonane na młodym, kilkuletnim chłopcu. Jego matka pozostaje w szoku, a okoliczności sprawy pozostają niejasne – w środku lasu znajdowała się kapliczka poświęcona, świętemu Hubertowi, patronowi myśliwych i leśników. Przed kapliczką odnaleziono zwłoki zamordowanego Tymka, a ułożenie ciała wskazuje na mord rytualny. Drugie morderstwo wydaje się nie mniej tajemnicze – zastrzelono miejscowego księdza, a rana wylotowa sugeruje, że był to precyzyjny strzał snajpera z dużej wysokości. Tylko skąd wziął się snajper w środku Podlasia? Kolejne pytania pozostają bez odpowiedzi, miejscowi sugerują, że może to stanowić sygnał ostrzegawczy przed kontynuowaniem polowań w okolicznych lasach. Huber Meyer nie daje się jednak zbić z tropu i ma własną wersję wydarzeń w przedmiocie obu morderstw – widzi między nimi związek, a wkrótce okaże się, że to dopiero początek!
Epilog powieść „Balwierz” to najlepsze zakończenie we wszystkich książkach Katarzyny Bondy, jakie do tej pory miałam przyjemność przeczytać. Nie chodzi wcale o intrygę kryminalną, ale ilość wątków, jakie po drodze autorka przedstawia czytelnikom i co ciekawe, wszystkie one pozostają spójne z główną linią fabularną. Czy tylko ja mam wrażenie, że polska autorka rozkręca się z każdą powieścią? Na pewno rozkręca się relacja Huberta Meyera z prokurator Rudy. Kobieta tym razem pojawia się zdecydowanie później na kartach książki, aniżeli miało to miejsce w poprzednich częściach, jednak jej nieobecność zostaje nam szybko wynagrodzona przez charakter relacji z głównym bohaterem w dalszej części „Balwierza”. Między tą dwóją rodzi się osobliwe uczucie, które trwa przynajmniej od czasów „Florystki”. Po trzecim tomie sprawa wydawała się jasna — zarówno Meyera, jak i prokurator Rudy sporo łączy, między nimi iskrzy i ewidentnie mają do siebie słabość, mimo to żadne z nich nie decyduje się zawalczyć o drugie. Dlaczego? Być może wpłynęłoby to negatywnie na fabułę kolejnych książek, jak długo chcielibyśmy czytać serię, której kolejne odsłony proponują nam kryminalne wątki i seksualne uniesienia tej dwójki? Bonda z tego zrezygnowała, ale wydaje się, że od początku miała taki pomysł na swoje powieści – zamiast stworzyć lokalną wersję romansu z elementami kryminału, autorka poszła w zupełnie przeciwnym kierunku. Dostajemy mocne kryminały z elementami ludzkich odruchów, takich jak miłość, przyjaźń, bliskość czy seks. Bonda umiejętnie lawiruje między tymi emocjami, przez to jej bohaterowie wydają się wiarygodni, bliżsi czytelnikowi.
Zmierzając nieuchronnie do podsumowania, warto zauważyć, że Katarzyna Bonda idzie pod prąd ze swoją serią o Hubercie Meyerze i każda kolejna część jego przygód zaskakuje. Powieść „Balwierz” to chyba pierwsza książka o policyjnym profilerze, gdzie staje się on postacią nie mniej interesującą w oczach czytelnika, niż sprawca zbrodni opisanej w szóstym tomie. Wcześniej podobny zabieg, choć na mniejszą skalę, autorka zaproponowała we „Florystce” i ów powieść była moją ulubioną w całym cyklu. Po przeczytaniu „Balwierza” nie mam wątpliwości, że jest to najlepsza kryminalna historia w dorobku polskiej autorki, przede wszystkim uwagę zwraca rozbudowanie wątków pobocznych, za sprawą których możemy więcej dowiedzieć się o głównym bohaterze, Hubercie Meyerze. Niedawno gruchnęła wiadomość ze strony samej autorki, że sprzedała ona prawa do ekranizacji jej książek — nie ma, na razie informacji, czy będzie to serial, czy kilka filmów pełnometrażowych, niemniej taka wiadomość ucieszyła fanów pisarki, do których skądinąd i ja się zaliczam. Pamiętam jednak w jaki sposób stacja TVN zrealizowała serial o Chyłce na podstawie twórczości Remigiusza Mroza, stąd... cierpliwie poczekam z zachwytami! ?