Dodana przez
Brak imienia i nazwiska
w dniu 26.06.2025
Opinia użytkownika sklepu
Nie każda książka powinna być oceniana według tego, czym powinna być. Bo są książki, które nie chcą być ani literaturą, ani przewodnikiem, ani zapisem epoki. Nie chcą pouczać, inspirować, ani nawet opowiadać. Chcą istnieć – na marginesie, pomiędzy, obok. Chcą przypomnieć, że kiedyś coś czułeś. Że miałeś dziesiątkę na plecach, choć byłeś ostatni w składzie. Że grało się mecz bez bramek i bez widowni. Że świat mieścił się w szkolnym zeszycie – tym samym, w którym najważniejsze były kreski rysowane po lekcjach. I w tym sensie „Jak stworzyłem Tsubasę” jest książką kompletną. Niepełną, ale kompletną.
Bo Yoichi Takahashi nie pisze o sukcesie. Nie opowiada historii zwycięzcy. Nie buduje mitologii autora. Pisze tak, jakby rysował. Kadrami, powtórzeniami, skrótami, które zna tylko on. Książka nie prowadzi, nie rozwija, nie zamyka. Przeskakuje, kluczy, odbija. A mimo to – trafia. Trafia, bo nie udaje. Bo nie próbuje być uniwersalna. Bo nie mówi: „oto droga do sukcesu”. Mówi: „to była moja droga – i nie miałem innej”.
Już sama okładka jest aktem pamięci. Czyste wspomnienie. Tsubasa w półskoku, z oczami jak zawsze radosnymi, z piłką większą niż głowa – wyskakuje z telewizora, który po wyłączeniu pachniał ozonem. To nie estetyka. To nie retro. To nie nostalgia. To bodziec – uruchamiający nie design, tylko coś pod skórą. Książka nie zaprasza – ona wyłania się z pamięci. Jak dźwięk modemu, jak zapach spalonej gumy po WF-ie
Najpierw czujesz ją w dłoniach. Papier przypomina zeszyty z podstawówki... Ilustracje są blade, miejscami niedokończone. Czasem bardziej przypominają notatki niż plansze. Ale dzięki temu nie wchodzą między czytelnika a emocję. Są jak szkice, które zostawia się dla siebie – nie po to, by imponować, ale żeby pamiętać.
Każdy rozdział otwiera twarz bohatera: Tsubasa, Misaki, Wakabayashi, Ishizaki, Hyuga, Matsuyama, Misugi, Wakashimazu, Hongo. Nie jako ikony. Jako drogowskazy. Każdy z nich prowadzi do innego kawałka życia autora. Misaki to liceum i pierwsze zarysy marzeń. Ishizaki – desperacja i brak planu B. Wakashimazu – powtarzalność, która staje się rytuałem. Hyuga – nieprzejednana siła. Misugi – perfekcjonizm okupiony słabością. Hongo – ten, który dawał dystans. Twarze nie są ozdobą. Są punktem odniesienia.
I to wszystko byłoby tylko układanką dla fanów, gdyby nie ton narracji. Styl Takahashiego nie bawi się formą. Zdania są suche, konkretne, techniczne. Przypominają bardziej zapiski robione dla siebie niż tekst pisany z myślą o odbiorcy, ale w tych skrótach jest uczciwość. Nie ma tu efektu. Nie ma tu poetyki. Jest rytm – jednostajny, repetytywny, wręcz mantryczny.
To nie styl, który wciągnie przypadkowego czytelnika. Ta książka nie opowiada – ona przywołuje. Nie działa na tych, którzy chcą „poznać Tsubasę”. Działa tylko na tych, którzy już go w sobie mają – gdzieś między kredką a boiskiem z patyków. To nie jest publikacja do odkrycia. To książka do rozpoznania. Jeżeli nie rysowałeś kiedyś bramki w zeszycie, możesz tej książki nie poczuć. Bo to nie jest opowieść o Tsubasie. To przypomnienie, że kiedyś nim byłeś.
Najmocniejsze uderzenie przychodzi znienacka. Trzeci rozdział. Ishizaki. I to zdanie, które wbija się pod czaszkę, bez zapowiedzi i bez cudzysłowu:
„Jeśli nie udałoby mi się zostać mangaką, to pozostaje mi tylko umrzeć.”
Nie jest wytłuszczone. Nie jest wyróżnione. A mimo to rozsadza strukturę. To nie dramatyzm. To granica. Moment, w którym manga przestaje być aspiracją, a staje się warunkiem przeżycia. Nie ma planu B. A zaraz po nim – telefon z tarczą. Tak, trzeba tłumaczyć, jak się kręciło numer. Jak się czekało, aż wróci krążek. Jak się wybierało cyfry. I nagle dociera – Takahashi nie pisze o przeszłości. On pisze z przeszłości. Pisze z miejsca, które już nie istnieje.
Czwarty i piąty rozdział – Wakashimazu, Matsuyama – to już nie wznoszenie się. To zapętlenie. Powracające frazy, powtórzenia o tym, że manga była wszystkim. Że bez niej nie byłoby niczego. Prawda – ale tracą siłę. Bo rytm zaczyna dławić. Bo obsesja, która była atutem, zaczyna dominować. Tylko, że obsesyjność i rytm powtórzeń są częścią stylu narracji Takahashiego, który nie umie, nie chce i nie potrzebuje mówić w inny sposób.
I wtedy dzieje się coś dziwnego. Tekst zaczyna się układać w kadry. Czytając, nie widzisz już zdań. Widzisz klatki. Narracja zamienia się w sekwencję – jak manga. Takahashi sam staje się bohaterem. Z zeszytem, z kredką, z cichym głodem. Jego życie to mecz, którego nikt nie ogląda, ale który trzeba rozegrać do końca.
Rozdziały z Hyugą, Wakabayashim, Misugim pokazują, że Tsubasa nie był wynikiem inspiracji. Był wynikiem roboty. Znoju. Poprawek. Nocy. Tego, że robiło się jedną stronę pięć razy, aż zaskoczy. Nie z geniuszu. Z uporu.
A potem – piłkarze. Ci prawdziwi. Dziękujący za inspirację. Ci, którzy trenowali, bo oglądali anime. I wtedy przestaje być wstydliwie. Przestaje być fanowsko. To już nie dziecinada. To wspólnota. Jakby te wszystkie rysunki z zeszytów do biologii, te mecze na kartkach w kratkę, nagle znalazły sens. Bo kiedy fikcja trafia do szatni reprezentacji narodowej – przestaje być tylko fikcją
Przedostatni rozdział – Hongo – to lustrzane odbicie. Takahashi już wie, że zostawił po sobie coś większego niż manga. Nie mówi tego wprost. Ale widać to w słowach. W dystansie. W braku potrzeby tłumaczenia się.
I wreszcie – dorosły Tsubasa. Ostatni rozdział. Padają słowa:
„Nie chciałbym, abyśmy mylili wolność z egoizmem.”
To nie myśl bohatera. To nie fragment scenariusza. To manifest. Deklaracja kogoś, kto do końca pozostał wierny swojej kresce – i samej idei tworzenia.
Ale są też braki. Bracia Tachibana – pominięci. Sorimachi – nieobecny. Postacie drugiego planu – wymazane. Może zabrakło miejsca. Może to świadomy wybór. A może obsesja Takahashiego była zbyt skupiona na własnym cieniu, by patrzeć w bok.
Na końcu – błąd redakcyjny. W książce o precyzji, o dążeniu do ideału – zostawienie podpisów drużyn w oryginale boli. Nie ze względu na treść. Ze względu na szacunek.
I tu wracam ja. Nie jako recenzent. Jako ktoś, kto rysował bramkę na marginesie zeszytu. Kto znał nazwiska z anime lepiej niż z lekcji historii. Kto nie chciał być mistrzem świata, ale chciał wierzyć, że można.
Bo nie chodzi o sukces. Chodzi o to, żeby rysować, gdy nikt nie patrzy. Żeby biec, gdy nie ma bramek. Żeby nie zejść z boiska, nawet gdy już dawno skończył się mecz
Nie śnił. Planował. Nie czekał na inspirację – liczył kreski. Nie miał marzeń. Miał cel. I go A potem jeszcze raz.
I jeszcze raz.
Aż nikt inny nie mógł go narysować lepiej.